(Fragmenty
z przygotowywanych do druku na wrzesień 2016 r. pamiętników
„Wichry życia”)
Działo
się to w czasie kolejnej konferencji zagranicznych tłumaczy
literatury polskiej w Warszawie pod koniec lat 70-tych. Zaprosiliśmy
na kolację do domu świetnego węgierskiego poetę, eseistę i
tłumacza polskiej literatury Györgya Gömöriego i piękną
tłumaczkę literatury polskiej ze Słowacji. Gömöri, były
organizator manifestacji solidarnościowej z polska pod pomnik
generała Bema w Budapeszcie 23 października 1956 r. , przez
dziesięciolecia przebywał na emigracji w Anglii. Gömöri
był bardzo przystojny, Słowaczka ładniutka, bardzo zmysłowa i
sexy. Zapraszając ich na spotkanie mieliśmy ukryty zamysł ich
cichego wyswatania. Początkowo wszystko szło zgodnie z naszymi
intencjami. Bardzo szybko coś zaiskrzyło między parą naszych
gości, wyraźnie mieli się ku sobie. A ja nieszczęsny wszystko to
niespodziewanie popsułem już w drugiej godzinie kolacji. Zacząłem
się przekomarzać z Györgyem (Jerzym) na temat wydarzeń
polsko-węgierskiej historii. Przypomniałem jako skrajny przykład
polskiej naiwności wobec węgierskich bratanków sławetną umowę
krakowską z 144O roku. Przewidywała ona, że młodziutki polski
król Władysław (później Warneńczykiem zwany) zostanie królem
Węgier i wyruszy z armią polską przeciw Turkom zagrażającym
Węgrom. Wojna ta miała nas kosztować dużo wylanej polskiej krwi
i wielką dawkę polskich pieniędzy.(Skarb polski został wówczas
wyczerpany do dna.) W zamian za te wszystkie ofiary z polskiej
strony zgodziliśmy się na podyktowane przez Węgry trzy warunki.
Po pierwsze mieliśmy im zwrócić bez wykupu znajdujące się
w naszym posiadaniu od kilkudziesięciu lat w zastawie 13 miast
spiskich. Po drugie mieliśmy poddać pod rozjemstwo sprawę
przynależności Rusi Halickiej, która również należała do nas
już kilkadziesiąt lat od czasu gdy zbrojnie zajęła je młoda
królowa Jadwiga. Dość szczególny był trzeci warunek. Młody,
przystojny. zaledwie 16-letni król Władysław miał poślubić o
wiele starszą od niego ponad trzydziestoletnią (i już ze
zmarszczkami, jak pisali kronikarze) węgierską królową Elżbietę
Habsburżankę. Była ona matką trojga dzieci i akurat
znajdowała się w ciąży po niedawno zmarłym mężu. I młody król
miał ją poślubić w imię poświęcenia dla obrony wiary
chrześcijańskiej. (Do przyjęcia tego typu warunków namówił
młodego króla fatalny dla Polski polityk kardynał Zbigniew
Oleśnicki). Ostatecznie jednak umowa krakowska została zerwana
przez królową Elżbietę, która w końcu uznała, ze nie wyjdzie
za mąż za gołowąsa.
Przy
sprawie przynależności Spiszu György zaczął ze mną polemizować.
Przekomarzaliśmy się z 15 minut , gdy nagle piękna Słowaczka
gniewnie przerwała nasze spory. Z furią uderzyła pięścią w stół
i zawołała: „Co to jest? Polak i Węgier spierają się o to, do
kogo powinien należeć Spisz, który zawsze był i będzie
słowacki!” I wtedy zaczęła się prawdziwie zajadła wzajemna
kłótnia o historię miedzy Györgyem, a Słowaczką, w której
wyszyły na powierzchnię wszystkie od dziesięcioleci nagromadzone
słowackie urazy do Węgrów. M.in. Słowaczka ze złością
wspomniała swoją babcię, która jej wciąż mawiała : „Ucz się
języka węgierskiego, bo to język elity”. Kłótnia trwała parę
godzin i niestety o żadnych amorach nie było już więcej mowy.
Nawet do hotelu, gdzie mieszkali pojechali osobno. Tak to niebacznie
zepsułem przez swe żarciki o historii szanse bardzo obiecującego
romansu.
A
ona zwała się Tatiana
Świetnym
miejscem dla obserwacji zachowań przedstawicieli różnych nacji
stał się dla mnie Międzynarodowy Hotel Studencki w Dziekance
na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Pracowałem tam jako tzw.
pracownik kulturalno-oświatowy przez trzy miesiące w 1959 roku, w
czasie wakacji po trzecim roku moich studiów na historii.
Zajmowałem się m.in. wygłaszaniem po angielsku wykładów z
polskiej historii dla studentów z Anglii czy Stanów Zjednoczonych.
Na początku wykładu zawsze zwykłem pytać naszych anglosaskich
gości, co ich szczególnie interesuje z naszych dziejów, a potem
już szerzej rozwijałem akurat te właśnie wątki. I właśnie
przyzwyczajenie do takich wstępnych zapytań w końcu omal mnie nie
zgubiło. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
Któregoś
dnia wieczorem poznałem w „Dziekance” na potańcówce proroczą
Rosjankę- moskwiczankę.- A ona zwała się Tatiana. Wpadła mi
niezwykle mocno w oko, a potem jakoś pozwoliła się porwać dalej
na zwiedzanie „Krokodyla” na Starym Mieście. Nasze spotkanie
mocno przeciągnęło się nocą. Były tańce i bardzo szczere
rozmowy. Zapamiętałem m.in. przedziwne pytanie Tatiany : „Dlaczego
wy Polacy tak nie lubicie Rosjan?” . Na szczęście my oboje
bardzo się polubiliśmy i dosłownie nie mogliśmy się rozstać. Na
pożegnanie umówiliśmy się na kontynuację pięknie rozpoczętej
znajomości. Tyle, że rano zamiast „kontynuacji” była absolutna
katastrofa. Tatiana zobaczywszy mnie przy śniadaniu uprzedziła, ze
niestety w czujnej grupie rosyjskie zauważono jej zniknięcie z
jakimś Polaczyszkiem i bardzo późny powrót. Efekt - nie możemy
się już więcej spotykać. Tatiana przy tym najbardziej obawiała
się „rukowoditela” (szefa) grupy, bardzo ponurego „ideolo”..
Powiedziała, że boi się. że ją jakoś ukarzą za nasz „wypad”,
ale postara się napisać do mnie z Moskwy.
Dodatkowym
nieszczęściem był fakt, że właśnie z grupą Tatiany miałem
umówione na ten dzień wygłoszenie wykładu o historii Polski. Nie
paliłem się do tego wykładu,. Bo rosyjski znałem bez porównania
gorzej od angielskiego, nie mówiąc o strasznie złym „udareniu”.
Sytuację rozwiązało jednak wcześniejsze stwierdzenie
rosyjskiego rukowiditela, że będę mógł mówić po polsku, a i
tak wszyscy mnie zrozumieją. Niestety nagle na to wszystko nałożył
się mój nocny wypad z Tatianą.. Cóż było robić ? Przychodzę
do Rosjan kolo południa, aby wygłosić wykład, a tu wita mnie
rząd kilkudziesięciu podejrzliwych oczu. Najgorsza była toporna
mimika rukowoditela sowieckiej grupy. Wpatrywał się we mnie
arcyponuro, tak jakbym zgwałcił co najmniej z 20 ruskich dziewcząt,
a potem spalił całą ruską wioskę.. I wtedy właśnie popełniłem
wspomnianą już nieostrożność, za którą o mało co nie przyszło
mi słono zapłacić. Zapytałem grzecznie rosyjskiego rukowoditela,
tak jak zwykłem pytać Amerykanów i Anglików, co ich najbardziej
interesuje w polskiej historii.. I nagle padła odpowiedź, która
była dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę- „Chcemy usłyszeć
o historii polskiego ruchu robotniczego”- sucho powiedział
rukowoditel.
Straszliwe
pobladłem na takie dictum. Myślałem, że będę mógł jak zawsze
kreślić co ciekawsze wybrane w 1926 r., najczęściej daleko
odchodząc od głównego tematu. Cóż ratowałem się jak mogłem.
Kończę i czekam z pewnym strachem, jak teraz mnie „zagną”.
Sam rukowoditel zaś patrzył na mnie strasznym wzrokiem jakby
wreszcie zdemaskował groźnego „wroga ludu”. I..
oskarżycielskim tonem, z zimnym triumfującym uśmieszkiem oskarża
mnie o arcyciężki błąd ideologiczny, pytając jak ja mogłem tak
nieodpowiedzialnie pominąć walkę komunistów polskich przeciw
Niemcom w pierwszych latach drugiej wojny. światowej :1939-1941.
Swym pytaniem popełnił straszna wpadkę, którą natychmiast
wykorzystałem Zrobiłem niezwykle smutną minę i powiedziałem
łamaną ruszczyzną: „Mnie oczen żałko to skazat, ale polskaja
komunisticzeskaja partia nie mogła nic zdełat w borbe protiw
Giermancom w pierwych godach wojny, bo jej uże nie było od 1939
goda,. Rukowideli tej partrii, samyje łuczszyje syny pol;skogo
naroda zostałi ubity czerez stalinskuju- beriowskuju prowokacju.
Czto bolsze sama komunisticzeskaja partia Polszy była
likwidirowana czerez Stalina i tolko w 1942 godu na nowo woznikla
Polska Partia Robotnicza jako następca Komunistycznej Partii Polszy.
]Na takie dictum już więcej pytań nie było od zupełnie
skonsternowanego rukowoditela, którego moja odpowiedź wyraźnie
dobiła.. A ja natychmiast odczułem zarówno ogromne rozluźnienie,
jak i rodzaj triumfu. Tyle, że z Tatianą już nie mogłem się
spotkać na żadnej randce, poza odprowadzeniem jej na dworzec i
wymiana paru listów.
Ta
historia i opowieści kolegów repatriantów dobitnie przekonały
mnie, że z Rosjanami nie można w ogóle o niczym rozmawiać. Jeśli
jest bowiem więcej niż jeden Rosjanin, to ten jeden absolutnie
boi się drugiego, bo będzie tylko problem, kto szybciej doniesie.
Dwa
tygodnie później przeżyłem zupełnie odmienne, tym razem bardzo
przyjemne zaskoczenie. Mój przyjaciel z akademika na Kickiego,
repatriant z Rosji Anton Gajewski zatrzymał się w
„Dziekance” z grupą pilotowanych przez niego kilkudziesięciu
Gruzinów. Natychmiast zapoznał mnie z nimi. Kilka dni później
Gruzini zaprosili na swój wieczór pożegnalny obok Antona także i
mnie. Rozpoczęły się toasty. Pierwszy :„Aby Polska i Gruzja
zawsze żyły w przyjaźni!” Pijemy do dna. Drugi toast: „Aby
Polska i Gruzja były zawsze szczęśliwe!”. Znów do dna. I nagle
szef grupy wznosi najbardziej sensacyjny trzeci toast: „Aby
Polska i Gruzja wreszcie wyzwoliły się od Rosjan!”. Znów
wypiliśmy do dna, a ja całe dnie nie mogłem wyjść z podziwu dla
odwagi i rozmiarów solidarności narodowej tych 40 Gruzinów, którzy
nie wahali się publicznie wystąpić z tak mocnym antysowieckim
toastem. Po prostu byli absolutnie pewni, że nie znajdzie się
wśród nich ani jeden Judasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz