))Zapraszamy na Oficjalną Stronę internetowa Jerzego Roberta Nowaka((

czwartek, 29 czerwca 2017

Milczenie owiec w wykonaniu Doroty Kani, Piotra Lisiewicza i Roberta Tekieli

13 czerwca 2017 r. zredagowałem opublikowany wkrótce potem w „Warszawskiej Gazecie” „List otwarty do Klubów „Gazety Polskiej”. List ten opublikowałem również z pewnymi uzupełnieniami na tym blogu. W liście demaskowałem oszczerstwa D. Kani i P. Lisiewicza oraz bandycką, wręcz niepoczytalną, napaść na mnie b. ateisty, satanisty i bluźniercy R. Tekielego w „Gazecie Polskiej” z 24 maja 2017 r. Informując o wymierzonych we mnie oszczerstwach wspomnianej trójki szalbierzy zachęcałem do publicznej konfrontacji między mną a nimi na Zjeździe Klubów „Gazety Polskiej” w Spale, tak aby szefowie Klubów sami ocenili, kto kłamie, a kto mówi prawdę. Szefostwo Klubów na czele z T. Sakiewiczem całkowicie przemilczało sprawę, bo dobrze zdawało sobie sprawę, że cała trójka oszustów poległaby w publicznej słownej konfrontacji ze mną. Żadna osoba ze wspomnianej trójki cwaniaczków nie próbowała publicznie polemizować ze mną, pomimo bardzo ciężkich zarzutów wysuniętych przeze mnie w odniesieniu do ich strony zawodowej i moralnej. Jak widać nikt z tej trójki krętaczy nie ma już ani krzty honoru, ani odwagi.
Wspomniana trójka łgarzy niech nie myśli, że sprawa moich zarzutów wobec nich w końcu się rozmyje i spłynie po nich jak po kaczce. Będzie ich obciążać do końca życia. W tym kontekście polecam im do przemyślenia pilną lekturę jakże celnych stwierdzeń George‘a Orwella na temat sprzedajnych dziennikarzy brytyjskich, rzucających oszczerstwa na Powstanie Warszawskie:

Pamiętajcie, że zawsze płaci się za nieuczciwość i tchórzostwo (...) Gdy się raz stało kurwą, jest się zawsze kurwą”.

Wspomnianej trójce szalbierzy z „Gazety Polskiej” polecam również staranna lekturę komentarzy na ich temat zawartych pod moim listem otwartym do Klubów „Gazety Polskiej” w internecie. Oto niektóre z nich:

@Anonimowy 18 czerwca 2017 12:24
Witam
Proszę się nie poddawać i robić to co Pan profesor robi.
Pozdrawiam
Nie wszyscy wiedzą, że "Gazeta Polska" z polskością nie ma NIC WSPÓLNEGO!
Przekazuję informację po to by wiedzieć, że dziennikarze piszący w tej gazecie też z Polską i Polskością mają tyle wspólnego co Izrael z Palestyną
@Anonimowy 18 czerwca 2017 17:27
Ciężko jest znaleźć równie merytoryczny i wartościowy blog.
Dziękuję Panie Profesorze, życzę wytrwałości i zdrowia w walce z oszczerstwami i o lepszą Polskę. Jestem po Pana stronie.


@Buteobuteo 18 czerwca 2017 20:52
Brawo Panie Prof.jestem z Panem całym sercem, ludzie muszą otworzyć oczy w tej gazecie jest sporo szemranych typów na czele z "judeo-chrześcijaninem" Terlikowskim. Mamy dla Pana ogromny szacunek i nie będzie Pana byle łajza opluwać
@Anonimowy19 czerwca 2017 18:07
PANIE PROFESORZE PROSZE SIE NIE PRZEJMOWAC ZWYRODNIALCAMI ...
NIE ZASLUGUJA NA TO!
(Podkr.- JRN)

JEST TO WCIAZ TEN NAJWIEKSZY GNOJ,KTORY DZISIAJ ZNOWU ZAMELINOWAL SIE JAK NIE W NASZYM KOSCIELE W SAMYM CENTRUM -TO ZARAZ OBOK NIEGO I UDAJE ZE JEST SWIETY!
Biblia:2 Tes.2,2

PODOBNIE BYLO PODCZAS WOJNY,
z ta tylko roznica,ze wtedy uciekli przed niemieckim okupantem i schowali sie po naszych Polskich Klasztorach ratujac tym swoja skore...tak samo jak Martin Luther(prawdziwe nazwisko Luder).

Tak samo nie tylko nigdy nie opuscili te mury i pozostali tam na zawsze,ale nawet postarali sie o swoich nastepcow i teraz w sutannach chodza juz oprocz takich Tekieli i paru innych-niemal wszyscy,zeby w ramach zydowskiej wdziecznosci zniszczyc swoich dobroczyncow od srodka i tak tez niszcza nasz kosciol od wewnatrz.

WIEDZA BOWIEM DOBRZE,ZE GDY PADNIE POLSKI KOSCIOL- TO PADNIE CALA POLSKA!

POLACY GDYBY SAMI ZYLI CHOC TROCHE BARDZIEJ BOGOBOJNIE
>W LASCE USWIECAJACEJ<
PRZYNAJMNIEJ NA TYLE,ZEBY NIE MYLIC PLEWY Z ZIARNEM,
WYCZULI BY NA KILOMETR Z JAKIM LOTROSTWAM MALA ZNOWU DOCZYNIENIA!
JAK TO MOZLIWE,ZEBY WSZYSCY ZYDZI KILKADZIESIAT TYSIECY...
RAPTEM POCZULO POWOLANIE KAPLANSKIE???
Czy jest drugi taki kraj na swiecie,gdzie tyle zydow jest kaplanami???
Przeciez nauczcie sie wreszcie myslec o wlasnych silach - Polacy !

Czy to cale pedofilstwo,alkoholizm i latanie za babami zupelnie bezrozumnie i bez opamietania...
CZY TACY BYLI KIEDYKOLWIEK POLSCY KAPLANI Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA!?
������������������
NA MILOSC BOSKA ! ! !
������������������
Sa to wciaz te same lorty spod ciemnej gwiazdy i ch dzieci i wnuki tych ich dzieci...
Tak jak od zawsze flirtowali i cudzolozyli z diablami i demonam,tanczac dla nich na rurze, tak samo cudzoloza i tancza na tej rurze do dzisiaj-z ta roznica,ze dzisiaj te swoje tance wprowadzili do kosciola i tak samo blznierczo tancza samemu Bogu smiejac Mu sie w twarz!

ROBERT TEKELI JEST TEGO NAJLEPSZYM PRZYKLADEM!
Nie twierdze,ze nie nawroci sie naprawde,bo tego nie wiem,moze byc rownie dobrze tylko tym >u s l u z n y m - i d i o t a < a skutek mamy taki sam !
(Podkr.- JRN)

Przecież "tacy"nic innego nie potrafia - jak tylko cudzolozyc...z kim sie da,
NIE TYLKO TANCZAC DIABLOM NA RURZE,do czego przywykli i co sami najbardziej lubia.
ONI SA ZDOLNI DO WSZYSTKIEGO:NAWET ZADLUZYC I SPRZEDAC POLSKE ZA SWOJE WLASNE PRZEHULANE ROZPUSTNIE DLUGI!

SA TO WCIAZ TE SAME PIJAWKI-SZKODNIKI,KTORE ZYWIA SIE NA POLSKIM CIELE 800-LAT POLSKA KRWIA,JAK NIE PRZYCZEPIONE JAK KLESZCZ DO POLSKIEGO DUPSKA,TO INACZEJ WLEZLI POD JEGO POLSKA SKORE!

Gdy tylko komuna padla
cala swolic jak jeden maz,rzucili swoje partyjne legitymacje...
...i dzisiaj znowu nosza na zmiane baldachim albo chodza z taca
W NASZYM KOSCIELE! ! !

PYTAM SIE,
czy w "TELEWIZJI REPUBLIKA" tak wlasnie nie nwrocili sie odrazu wszycsy - jak na zawolanie?
TO CO - ZNOWU STAL SIE CUD ? ? ?

SZATAN WIE,ZE JEGO KONIEC JEST BLISKI,DLATEGO RANNE ZWIERZE JEST NAJNEBEZPIECZNIEJSZE!
NIE MAJAC JUZ NIC DO STRACENIA,NISZCZY WSZYSTKO CO TYLKO JESZCZE SIE ZNAJDZIE W JEGO PROMIENIU!
PAN PODSZEDL TYLKO ZBYT BLISKI.

TO PAN PANIE PROFRSORZE NAJBARDZIEJ ZALAZL MU ZA SKORE:
Nie tylko jako jeden z pierwszych potrafil pan rozpoznac co dzieje sie w Polskim srodowisku TAK NAPRAWDE, ale rowniez jako jeden z pierwszych wypowiedzial sie pan o prawdziwym obliczu naszego Polskiego Katolickiego kosciola,wytykajac ich nawet palcem!

I CHWALA PANU ZA TO!
Prosze sie tylko nie dziwic takiej wlasnie reakcji ...to bylo do przewidzenia.


PROSZE SIE TYM NIEPRZEJMOWAC ...ZUPELNIE NIEPOTRZEBNIE I ROBIC DALEJ SWOJE,
BO TYLKO STRACI PAN DROGOCENNY CZAS NA NIC NIEWARTE SWOLOCIE !
Kto wie,moze im rowniez i o to chodzi.

SERDECZNIE POZDRAWIAM!

I NIECH BOG PANA PROWADZI!
@Kruchy 8819 czerwca 2017 21:06
To gnoje. Panie Profesorze jesteśmy z Panem.
Bronię Pana na różnych forach.
Proszę się nie przejmować i robić swoje.
Pan, red. Michalkiewicz, red. Krajski, prof. Jaroszyński i wielu innych zawsze będzie bitych przez łże-media.
Razy traktować jak łaski od dobrego Boga, co by nam się nie dał skrzywić moralnie, a przez to pohańbić.
Sursum Corda
Vera Rebus Vocabula Restituantur - Należy rzeczom przywrócić nazwy prawdziwe!

W imieniu
ApologeticumTV (obecni na youtube)


@Anonimowy 24 czerwca 2017 07:32
O tym, że tzw. "Gazeta Polska" jest de facto "Gazetą Ukraińską" przekonałem się ostatecznie wtedy, gdy Sakiewicz przyjął medal od ukraińskiej bezpieki. Moim zdaniem medal od bezpieki (dowolnego kraju) dyskwalifikuje każdego dziennikarza. Podczas spotkań z ludźmi z klubów GP proszę o tym mówić, bo wielu z nich wciąż naiwnie wierzy pracownikom GP i ich wspiera. Inaczej nigdy nie powstaną kluby propolskie na wzór węgierskich klubów popierających Orbana.


Chciałbym przy okazji serdecznie podziękować moim Czytelnikom za wsparcie i dobre słowo. Jest niezwykle budującym wiedzieć iż w swoich poglądach nie jest się osamotnionym. Co daje siłę do dalszej walki o prawdę.
Serdecznie Państwu dziękuję.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Piotr Lisiewicz - warchoł, kłamca i wariatuńcio (I)

Począwszy od paszkwilu Piotra Lisiewicza i Elizy Michalik w 2002 r. na współpracowników Radia Maryja redaktorzy „Gazety Polskiej” niejednokrotnie starannie obrzucali mnie błotem podłych pomówień i oszczerstw . Wszystkich kalumniatorów przebił jednak najnowszy tekst niejakiego Roberta Tekielego, byłego zajadłego ateisty, bluźniercy i satanisty, z 24 maja 2017 roku .Przypomnę tu, że Tekieli „popisał się” łajdackim bluźnierstwem „Baranku Boży ... odpie.. się.”. (Por. R. Tekieli : „Wikicytaty”, Brulion nr 16 z 1991 r. Niestety nie został za to ukarany wbrew prawu o ochronie uczuć religijnych. Później Tekieli przedstawiał się jako nawrócony na wiarę, w co po prostu nie wierzę, zważywszy na jego najnowszy obrzydliwy „wyczyn”. Otóż w swym tekście z 24 maja 2017 r. Tekieli wymienił przykładowo dwie osoby, którym nie powinno się udzielać łamów prasy, zestawiając obok siebie mordercę księdza Jerzego Popiełuszki kpt. Grzegorza Piotrowskiego i mnie. Było to czymś niezwykle podłym i zarazem absurdalnym. Były zajadły bluźnierca tak pisał o mnie, autorze wielu książek napisanych w obronie Kościoła i Narodu.

W odpowiedzi na haniebny tekst Tekielego opublikowałem w „Warszawskiej Gazecie” z 16 czerwca 201 7 r. piętnujący go i paru innych oszczerców z „Gazety Polskiej” „List otwarty do Klubów Gazety Polskiej” w związku z ich zjazdem w Spale. Rzecz znamienna dla „odwagi” kierownictwa „Gazety Polskiej” na zjeździe nie ośmielono się wspomnieć ani słowem o moim liście, tak kompromitującym oszczerstwo w „Gazecie Polskiej”. Stało się coś innego. Naczelny redaktor „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz wystąpił pod koniec zjazdu w Spale z niebywale oszczerczym atakiem na „Warszawską Gazetę ”, jako tygodnik służący rzekomo rosyjskim interesom. Wiem, że kłamliwy atak Sakiewicza na „Warszawską Gazetę” wywołał zaszokowanie i oburzenie wśród wielu szefów Klubów „Gazety Polskiej”. Z tym atakiem wystąpił redaktor znany ze skrajnej, chorobliwej wręcz proukraińskości, uhonorowanej orderem ukraińskiej bezpieki, ,a przy tym człowiek, który w swoim tygodniku toleruje od lat przejawy najskrajniejszej antyrosyjskiej rusofobii w wykonaniu znanego paszkwilanta Piotra Lisiewicza. Przytoczę niżej konkretne i dość szokujące przykłady bredzeń tego jegomościa.

Bezmyślny rusofob Lisiewicz
 
Już w wydanej w 2009 r. w Warszawie książce „Alarm dla Polski” z oburzeniem pisałem o bezmyślnym wyjątkowo głupim antyrosyjskim wybryku Lisiewicza, na który nikt nie zwrócił uwagi, choć powinien zostać natychmiast bardzo ostro potępiony i wyśmiany. Otóż „23 września 2009 r. Piotr Lisiewicz wystąpił na łamach „Gazety Polskiej” z pochwałą „pewnej starej dobrej pieśni”, głoszącej :

Jak dobrze nam upalnym świtem
pacyfikować ruską wieś! (Podkr.- JRN)
Stojąc pod płotem z automatem
śpiewając reakcyjną pieśń (...)”
 
Trzeba naprawdę bardzo mocno upaść na głowę, by wychwalać słowa o „pacyfikowaniu ruskiej wsi”. Uważam takie teksty jak szowinistyczne dywagacje Lisiewicza za nadzwyczaj kompromitujące i bardzo szkodliwe dla Polski”. Do tych moich uwag z 2009 r. dodam, iż jestem przekonany, że bezmyślne słowa Lisiewicza zostały już dawno przetłumaczone w Rosji. I służą jako znakomity prezent dla rosyjskich wrogów Polski ,przekonywujący o tym jak Polacy są nienawistni wobec Rosjan i jak należy im za to w przyszłości dokopać. Dodam, że w innym tekście na łamach „Gazety Polskiej” Lisiewicz zachęcał do ciągłego irytowania Rosjan. Bezmyślność do kwadratu! Podobna jak równie durnowate teksty młodego zarozumiałego publicysty Piotra Zychowicza, który bajał o niewykorzystanej polskiej „szansie”. ataku wraz z Niemcami nazistowskimi na Rosję i wspólnej zwycięskiej defiladzie polsko - nazistowskiej na Placu Czerwonym w Moskwie. A rosyjscy polakożercy typu Żyrynowskiego, Dugina czy wnuka Mołotowa, wszystko to świetnie wykorzystują przeciw Polsce.
 
Redaktor Tomasz Sakiewicz, który snuł na zjeździe Klubów „GP” wydumane bajki o rzekomej prorosyjskości „Warszawskiej Gazety” dużo lepiej zrobiłby, gdyby zablokował wylew tak szkodliwych dla Polski rusofobicznych myśli redaktora Piotra Lisiewicza. Piszę z oburzeniem o jakże niepotrzebnych skrajnych nienawistnych uogólnieniach o całym narodzie rosyjskim. I mam tym większe prawo do oburzania się w tej sprawie, iż sam niejednokrotnie piętnowałem złą wolę niektórych czołowych polityków rosyjskich wobec Polski i Polaków.
 
Dość przypomnieć choćby wydaną przeze mnie w 1998 r. dwutomową książkę „Zagrożenia dla Polski i polskości”, gdzie w drugim tomie zamieściłem długawy rozdział: „Bojaźliwa polityka wschodnia” (ss.184-237)) Wyliczę choćby niektóre podrozdziałki z tego rozdziału : „Gdy w „Wyborczej” proszono o pozostanie Rosjan w Polsce”, „Gdy „poprawiano obrożę zamiast ją przegryźć”, „Niedoszłe ułatwienia dla rosyjskiego wywiadu”, „Kurzy paraliż” w polityce wobec Rosji”, „Nie zwrócone udziały w RWPG i bezprawnie posiadane rosyjskie nieruchomości w Polsce”, „Grabież w czasie wycofywania wojsk rosyjskich” , „Blokowanie zwrotu dóbr kultury”, „Nie oddanie mienia Polaków w Rosji”, „Nowe kłamstwa o Katyniu”.. „Szowinistyczne kampanie Żyrynowskiego”, „Pasywność MSZ wobec brutalnych działań rosyjskiej milicji”, „Adwokaci Moskwy”, „Rusofilstwo „Gazety Wyborczej”, „Ostrzeżenia przed odradzaniem się imperium”, „Pogoda dla szowinistów w Rosji”, etc. etc. Chyba nikt po przeczytaniu tych moich rozdziałków nie będzie mógł oskarżyć mnie o rusofilię. Bardzo ostro piętnowałem niebezpieczne dla nas tendencje w Rosji, ale nigdy nie posuwałem się tak jak Lisiewicz do absurdalnego atakowania całego narodu rosyjskiego. Przeciwnie wciąż akcentowałem potrzebę stworzenia polskiego lobby w Rosji, które broniłoby tam naszych interesów i apelowałem do wspierania „zapomnianych rosyjskich przyjaciół Polski”. Z kolei w wyżej wspomnianej już wydanej w 2009 r. książce „Alarm dla Polski”, piętnowałem rosyjskich polityków, marzących o nowym pakcie Ribbentrop-Mołotow i ostrzegałem przed groźbą nowej osi Berlin-Moskwa, pisałem o „neoimperialnych zapędach w Rosji”. Tym bardziej oburzają mnie więc dywagacje o rzekomej wręcz agenturalnej prorosyjskości „Warszawskiej Gazety”, tygodnika, który na wszystkich azymutach, także wobec Rosji, broni interesów i suwerenności Polski. Po co rzucać tak podłe oszczerstwa?.
 
Facet, który skłóca obóz patriotyczny

Piotr Lisiewicz od wielu lat dla sobie wiadomych celów wyraźnie dąży do skłócenia obozu patriotycznego, w plugawy oszczerczy sposób atakując różne osoby ze środowisk patriotycznych. W internecie pod datą 4 grudnia 2002 r. można znaleźć pod tytułem „Banda postkomunistycznych promoskiewiskich sprzedawczyków. Dokładny spis wszystkich współpracowników „Radia Maryja”, atakujący mnie i kilku innych autorów z Radia Maryja tekst Elizy Michalik i Piotra Lisiewicza „Na politycznej fali Radia Maryja”. W paszkwilu tym z furią godną stalinowskiej redaktorki Wandy Odolskiej atakowano mnie, ks. prof. Czesława Bartnika i prof. Ryszarda Bendera w sposób całkowicie zafałszowujący nasze przesłanie. Fałsze te otwarcie zdemaskowałem w katolickim tygodniku „Niedziela” w mym stałym codziennym przeglądzie prasy „Pro i contra.). O ataku Lisiewicza na mnie napiszę szczegółowo w następnym odcinku tego tekstu Nader oburzający był fragment paszkwilu Lisiewicza i Michalik ,atakujący księdza profesora Czesława Bartnika, dziś jednego z kilku polskich duchownych najbardziej zasłużonych swą walką w obronie patriotyzmu i Kościoła. Ksiądz profesor C .Bartnik, prałat honorowy Ojca Świętego znany jest z niezwykle dużych dokonań twórczych Jest autorem ponad 3 500 publikacji, w tym ponad 100 książek promotorem 63 doktoratów oraz 479 magisteriów, autorem 260 recenzji doktorskich, habilitacyjnych i profesorskich. Były wśród książek ks. Bartnika dzieła monumentalne, takie jak „Walka o Kościół w Polsce „ (Lublin 12995 czy „Teologia Narodu” (Częstochowa 1999). Nawet jego nie ominął jednak brudny paszkwilancki atak pary oszczerców z „Gazety Polskiej”: P. Lisiewicza i E. Michalik. Skupił się on głównie na dwóch wyrwanych z kontekstu cytatach, pomijając obraz ogromu dokonań księdza .profesora.
 
W tekście paszkwilu E. Michalik i P. Lisiewicza znalazło się m.in. oskarżenie Radia Maryja o rzekomą prorosyjską agenturalność, czego dowodem, miały być nadajniki Radia, znajdujące się na terenie Federacji Rosyjskiej. Dobrana para oszczerców :E. Michalik i P. Lisiewicz atakowała również wprost o. Tadeusza Rydzyka i innych współpracowników Radia Maryja takich jak prof. Piotr Jaroszyński i red. Stanisław Krajski. Redaktorzy „Gazety Polskiej” nigdy nie przeprosili za haniebną napaść na Radio Maryja i jego współpracowników w tekście P. Lisiewicza i E. Michalik. Niewątpliwie jednym z głównych celów ataku pary oszczerców na Radio Maryja było dążenie do zniechęcenia wobec Radia dużej części czytelników związanego z Radiem „Naszego Dziennika” i przejęcie ich dla „Gazety Polskiej”.

Główny harcownik” GP” w walce z Radiem Maryja
 
Zapytajmy, kim jest „chuligan pióra” Piotr Lisiewicz w porównaniu z osobami o tak wysokim intelekcie jak ksiądz Czesław Bartnik, czy ojciec rektor WSKSiM Zdzisław Klafka, którego Lisiewicz też zaatakował w bardzo niewybredny sposób głupawymi wierszydłami. „Kupiłem sobie agrafkę, by pokłuć ojca Klafkę. Pokłułem ojca Klafkę za to, że palił trawkę. Podczas palenia trawki Klafka wpadł do sadzawki. W sadzawce były szczypawki, wrogowie ojca Klafki. Od największej szczypawki Klafka zażądał ustawki. Po wygranej ustawce Klafka spoczął na ławce. Skończona moja głupawka, niech żyje wielebny Klafka!”(Por.”Gazeta Polska” z 15 sierpnia 2007).
 
Można by w odpowiedzi ułożyć całą masę podobnych wierszydeł, tyle, że o Lisiewiczu. Np. „Chętnie sięgnę wnet do bicza, złoić skórę Lisiewicza”. „W sąsiedztwie coś głośno kwiczy, pewno stado Lisiewiczy”, „Działanie najgorszej dziczy, to styl bycia Lisiewiczy!” „Wśród moralnej dziczy chowa się rój Lisiewiczy!”, Piotr Lisiewicz ciągle krzyczy, by nie trzymać go na smyczy” „Lisiewicz, to człek bez honoru. Jak najszybciej fora z dworu”. ,,Dobry Polak sobie życzy. Nigdy więcej Lisiewiczy!” etc. etc. Tylko ja nie mam czasu na takie androny jak czołowy publicysta „GP”.
 
Wykładając wciąż jako profesor na toruńskiej Wyższej szkole Kultury Społecznej i Medialnej mogę pisać tylko jak najlepsze słowa o ojcu rektorze Klafce, i to nie tylko ze względu na jego walory intelektualne, ale i za świetny ciągły kontakt z wykładowcami. Wielokrotnie spotykaliśmy się na długie wieczorne „rodaków rozmowy”, w czasie których bardzo szczerze dyskutowaliśmy z ojcem rektorem, nierzadko mocno się przekomarzając. Mało znam rektorów, którzy mieliby taki kontakt intelektualny z wykładowcami. Dodam przy tym, że gdyby za jednostkę inteligencji uznano 1 Lisiewicza, to rektor Klafka liczyłby się jak 100, a może nawet 200 Lisiewiczów. Piotr Lisiewicz był prawdziwym recydywistą w atakach na Radio Maryja. Dość przypomnieć jego paszkwil „Ruch po stronie Kościoła” („Gazeta Polska” z 11 lipca 2007 r.), opublikowany w związku z tzw. „taśmami Rydzyka”. W swym paszkwilu Lisiewicz wzywał do zdecydowanej reakcji ze strony Kościoła w związku z zawartymi w „taśmach” rzekomo „kuriozalnych” stwierdzeniach na temat Żydów. Pytam, co było kuriozalnego w słowach O. Rydzyka, krytykujących przerwanie ekshumacji. w Jedwabnem.? Przypomnijmy, że przeciw przerwaniu ekshumacji opowiadał się sam Prymas Polski Józef Glemp. Pytam też, co było „kuriozalnego” w słowach o. Rydzyka, sprzeciwiających się horrendalnym roszczeniom żydowskim na sumę 65 mld dolarów. Potępiać tę krytykę roszczeń żydowskich mogą tylko absolutni antyPolacy, całkowicie obojętni na interesy Polski.
 
Ataki Lisiewicza na braci J. i M. Karnowskich i kierownictwo „w Sieci
 
Wielokrotnie ponawiane przez Lisiewicza ataki na Radio Maryja nie przyniosły oczekiwanych przezeń skutków. Radio Maryja jest dziś silniejsze niż kiedykolwiek i spotkało się z bardzo mocnymi pochwałami ze strony prezesa PiS-u J. Kaczyńskiego i innych czołowych polityków PiS-u. Równocześnie zaś pojawiły się na scenie medialnej nowe popularne tygodniki: „Warszawska Gazeta”, „Do rzeczy” i „w Sieci”. Pisałem już na wstępie tego tekstu o ordynarnym agresywnym ataku red. Sakiewicza na „Warszawską Gazetę” na niedawnym zjeździe Klubów „Gazety Polskiej” w Spale. Z kolei brudne zadanie obrzucania oszczerstwami tak popularnego tygodnika - „ w Sieci” i jego czołowych redaktorów: braci Jacka i Michała Karnowskich powierzono kolejny raz P. Lisiewiczowi. Robi to z jakże typową dlań nachalnością i zajadłością. Np. 22 stycznia 2014 r. napisał w swej rubryce w „Gazecie Polskiej” o „michnikoizacji Karnowskich, którzy są w naszym środowisku oszołomów bobaskami, a pozują na wychowawców.(...) Śmiech pusty bierze mnie z nadęcia owych bubków” (podkr.- JRN). Komentował też: „Pismo „w Sieci” reprezentuje na okładkach podobny do nas radykalizm. Różnica? Jest to radykalizm z jednorocznym stażem, a do tego zrodzony w momencie, gdy na nastrojach radykalnych da się zarobić”. I dodawał: „Nasz radykalizm mniej błyszczy, natomiast ma staż 20-letni”.
Jakież to kłamstwo z tym 20 letnim stażem radykalnym „Gazety Polskiej”. Przecież przez przynajmniej trzy lata - (2002 - 2005 ) „Gazeta Polska” pod kierownictwem Piotra Wierzbickiego w szybkim tempie zdradzała prawicę i szybowała w stronę „Gazety Wyborczej”. Dość wątpliwie jest też stwierdzenie o rzekomym niezłomnym radykalizmie naczelnego redaktora „Gazety Polskiej” Tomasza Sakiewicza. Jak tu wytłumaczyć bowiem jego publikowane w ‘Gazecie Polskiej” z 4 lutego 2009 wezwanie do koalicji z tak antynarodową partią jak P0. Jakże wymowny był sam tytuł tego wezwania : „PO-PiS nieunikniony” i podtytuł : „Ta koalicja mogłaby wprowadzić reformy i powstrzymać zapaść”. A w tekście można bylo przeczytać m.in.: „Ostatnia deska ratunku dla Polski to nowa koalicja na kryzys. To mogą zrobić jedynie Jarosław Kaczyński i Donald Tusk”. Czym wytłumaczyć tak skrajny objaw krótkowzroczności politycznej T. .Sakiewicza, Może liczył, że jako pierwszy medialny herold takiej wspólnej koalicji dostanie tym więcej pieniędzy dla swego tygodnika. Nie chcę teraz zajmować się objawami różnych dywagacji tego pana, ale dodam, że mam dość rewelacyjny zbiór wycinków z jego różnych wypowiedzi z różnych okresów. W każdym razie nie ma co robić z Sakiewicza nieomylnego Świętego polskiego radykalizmu.
 
W numerze „Gazety Polskiej” z 10 sierpnia 2016 r. Lisiewicz próbował obalić twierdzenia o bezkompromisowej walce Karnowskich z systemem. Insynuował: „Ile by Karnowscy nie chwalili Kaczyńskiego, w skrytości ducha patrzą na niego oczyma lemingów”. I znów obrzydliwa insynuacja! W „Gazecie Polskiej” z 14 września 2016 r. Lisiewicz pisał z wyraźną zawiścią: „Rzecz dotyczy oczywiście nie tylko polityków, ale i publicystów, co nigdy „borcami” nie byli, a robią dziś za najjaśniejsze „zvezdice”. Ponieważ wszyscy domyślają się o kogo chodzi, to nie będę pisał, że o braci Karnowskich”. Dodajmy, że Lisiewicz z furia atakował niektórych innych publicystów „w Sieci”, a zwłaszcza : redaktorów Piotra Skwiecińskiego i Łukasza Warzechy. Pisał wprost o nich : Szczególnie twórczość tych dwóch ostatnich ( P. Skwiecińskiego i Ł. Warzechy-JRN) jest zaprzeczeniem wszystkiego w co wierzy obóz niepodległościowy”. Dodajmy, że Lisewicz dokopywał w przeszłości również dzisiejszemu naczelnemu „Do rzeczy” Pawłowi Lisickiemu (por. m.in. rubryka Lisiewicza w „GP” z 16 grudnia 2015 r.)
 
Atak P. Lisiewicza na naczelnego redaktora „Warszawskiej Gazety” 
P. Bachurskiego
 
11 lipca 2016 r. doszło w internecie (niezalezna.pl) do kolejnego prowokacyjnego ataku P. Lisiewicza na inne medium prawicowe. ,tym razem na naczelnego redaktora „Warszawskiej Gazety” - Piotra Bachurskiego. Lisiewicz pisał m.in., : „Nigdy w życiu nie czytałem papierowej „Warszawskiej Gazety”, bo nic mnie tak nie odrzuca, jak pisma, w których teksty porządnych Autorów są używane jako element układanki służącej interesom odległym od intencji owych publicystów. (...)
Potrzeba nam więcej naszego gazetopolskiego „szowinizmu” i demaskowania szemranych „prawicowych” inicjatyw, cyklicznie pojawiających się w III RP. Im szybciej, tym lepiej. Dla dobra ich potencjalnych Autorów i Czytelników”. Jak zwykle Lisiewicz „popłynął” (może po pijanemu, bo tak lubi wspominać o swych alkoholicznych fascynacjach) snując pogardliwe wyzwiska wobec „Warszawskiej Gazety”, nazywając ją „szemraną „prawicową” inicjatywą”. Tym razem jednak spotkał się ze zdecydowaną kontrą - większość prawicowych internautów napiętnowała jego kłótliwość i prowokowanie sporów. Oto typowe głosy internautów:

macik | 11.07.2016
Nie znoszę Waszej kłótliwości.
Czytam Warszawską dla Mitera i Żygadły i Hałasia właśnie
Wy pierwsi zaczęliście ten atak, co jest przykre, bo dzielicie czytelników swoich.
Po co?
Czytam też GP, ale chyba przestanę, bo stajecie się tubą rządu
(Podkr.- JRN)
BAzyliMD | 11.07.2016 [17:16]
Po przeczytaniu Pana tekstu wypada czytać Warszawską częściej, codziennie, co by móc się do Pana zarzutów ustosunkować.
Warszawska pisze zawsze świetne teksty o Żydach, banderowcach, przechrztach w rządzie, wyznawcach Islamu w kolejce po polskie paszporty, chińskich knajpach i tajlandzkich masażystkach...
Tymczasem Wy, Kochani, w GPC jeżeli już powyższe tematy ruszacie, to z delikatnością tak wielką, że zasypia się po piątej linijce. Isakowicz-Zaleski Wam nie w smak. Takie życie. Coś trzeba wybrać
..(...)”
ANDRZEJ | 11.07.2016 [15:31]
PiS ma tak ogromną przewagę, że nie musi szukać wroga na prawicy, bo wolność jest po to aby nawet Gazeta Warszawska prezentowała swój punkt widzenia, bo być może przyciągnie
gość | 11.07.2016 [15:19]
Czytam Gazetę Polską i Gazetę Warszawską, więc w odróżnieniu do Pana wiem kto zaatakował, a kto odpowiedział.To że nadal ciągnie Pan ten temat pokazuje że Gazeta Polska nadal nie może się pogodzić z tym ,że pojawił się Wam konkurent na rynku, który przebił Was w nakladzie. (...)
Dla dobra Polski nie szczujcie Polaków na siebie.
(Podkr.- JRN)
My w małych miastach wszyscy się znamy i nie damy się skłócić.
Agent Bolek | 11.07.2016 [13:51]

"Głosowałem zawsze na PIS, bo nie cierpię zdrajców Polski.Od lat też czytam Gazetę Warszawską i Gazetę Polską;
I nie widzę nic złego w artykułach warszawskiej; Powiem więcej-są w swoich opiniach bardziej odważni od polskiej;
Dziwiło mnie dlaczego ludzie myślący podobnie nie mogą się porozumieć?Dlaczego kierownictwo i redaktorzy GP są wrogo nastawieni do swojego mniejszego brata? Po co to wszystko? Chodzi o pieniądze?
O niszczenie konkurencji?
Ludzie opanujcie się i pójdźcie po rozum do głowy!
Walczcie z gadzinówką Michnika z Newsweekiem Lisa czy Polityką - to są wasi przeciwnicy!
Apeluję o rozsądek bo wyglądacie na rozsądnych i mądrych ludzi. Wspierajcie się dla dobra naszej Ojczyzny.Bratobójcza walka szkodzi tylko Polsce i Polakom
”.

B. Wildstein: „Lisiewicz and consortes chcieliby pozostać jedyni w swym politycznym skansenie”
 
Ktoś powie o działaniach Lisiewicza, że to swego rodzaju dywersja wewnątrz prawicy. Powiem - nie, to byłoby zbyt ostre oskarżenie. Lisiewicza cechuje tylko dość ordynarny fanatyzm na rzecz swojej gazety, który w imię zwiększania jej wpływów finansowych każe mu oczerniać wszystkich zdolniejszych rywali swego tygodnika. Dobrze podsumował postawę Lisiewicza znakomity prawicowy publicysta Bronisław Wildstein, pisząc: „ Piotr Lisiewicz w „Gazecie Polskiej” zajmuje się naszym redaktorem naczelnym, piszac o nim: „to taki pan, co kieruje małpującą „Gazetę Polską” podróbą o nazwie „Uważam Rze”. (...) Chętnie dowiedziałbym się, które to oryginalne rubryki „GP” podrabiamy, bo np. Lisiewicz jest nie do małpowania i nikt z nas na taki pomysł by się nie poważył. O co więc chodzi Lisiewiczowi i jego gazecie, w której podobne uwagi pod naszym adresem mogliśmy już znaleźć? Przecież nie możemy posądzać kolegów o niską zawiść, spowodowaną naszym sukcesem. Być może Lisiewicz za długo zajmował się małpowaniem Lenina i dalej robi to nieświadomie. Pamiętamy, że wódz bolszewików na początku rozprawiał się z najbliższą sobie konkurencją, aby stać się monopolistą na lewej stronie sceny politycznej. Podstawą oskarżenia była zawsze niedostateczna czujność, brak należytej stanowczości itp. Czy oznaczałoby to, że Lisiewicz and consortes chcieliby pozostać jedyni w swoim politycznym skansenie?” (Podkr.-JRN. Por. B. Wildstein: Lenin III RP - przypadek Lisiewicza”,’ „Rzeczpospolita” 2-3 lipca 2011 r. )
 
Cóż, gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Redaktorzy „Gazety Polskiej” typu Lisiewicza nie chcieli i nie chcą pogodzić się z rosnącymi wpływami zdrowej konkurencji na prawicowym rynku medialnym ze strony Radia Maryja, „Naszego Dziennika”, „W Sieci”, „Do Rzeczy” i „Warszawskiej Gazety”. A w związku z tym robią, co mogą dla podważenia wiarygodności tych mediów i ich redaktorów. A że przez swoje działania prowadzą do skłócenia obozu patriotycznego i patriotycznych mediów, to juz nic ich nie obchodzi. Egoistyczny Interes własny ponad wszystkim. Egoizm niektórych dziennikarzy z „Gazety Polskiej” i z „TW Republika” dobrze ilustruje fakt, jak mocno blokują wejście publicystów z „Warszawskiej Gazety” do TVP po objęciu tam dominujących pozycji. Źle się bawicie panowie z „Gazety Polskiej”!. W końcu w rezultacie faulów z Waszej strony będziecie izolowani przez wszystkie inne media. I nie pomogą Wam lizusowskie przymilania się do prezydenta RP A. Dudy i do ministra A. Macierewicza.

Dodajmy do tego wszystkiego podsumowujące zdanie końcowe. Utrzymywanie przez red. Sakiewicza tak szkodliwego warchoła jak Lisiewicz jako jednego z czołowych publicystów „Gazety Polskiej” bardzo mocno obniża wiarygodności i wizerunek tego tygodnika.

sobota, 24 czerwca 2017

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (III)*

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (III)
(Fragmenty z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry życia).

W walce z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech

Pomimo ciągłych szykan zwierzchnika – J. Zielińskiego, ja wciąż kontynuowałem zajmowanie się drażliwymi tematami różnych antypolonizmów w prasie i wydawnictwach węgierskich, sprawami polsko-żydowskimi i węgiersko-żydowskimi, napięciami w węgierskim życiu politycznym i społecznym. A więc wszystkim tym, co Zieliński chciał starannie ukryć „pod korcem”. Wobec jego ciągłych intryg przeciw mnie, stosowałem uparcie taktykę „ucieczki do przodu”. Po prostu starałem się znaleźć jak najwięcej dowodów na moje tezy o wyraźnych przejawach antypolonizmu na Węgrzech i przekazać je jak najszybciej do Centrali – MSZ, mimo prób blokowania moich działań przez Zielińskiego. Trzeba tu jeszcze raz podkreślić, że ogromna część ataków antypolskich (mniej więcej 95 procent) wywodziła się z komunistycznych środowisk żydowskich. Powody tego już wyjaśniałem w rozdziałku „Mój węgierski rok 1968”. Właśnie tam, na Węgrzech, w kraju „bratanków”, po raz pierwszy w życiu mocno uczuliłem się na istnienie w świecie groźnego antypolonizmu, i to uczucie pozostało mi po dziś dzień. Byłem po prostu zaskoczony ogromną ilością różnych prasowych i wydawniczych, mniejszych i większych oszczerstw na temat dziejów Polski i współczesnych Polaków. Z czego to wszystko wynikało? Bardzo trafnie to zdefiniował, studiujący w owych latach na Węgrzech, obecny wiceprezes Krajowej Izby Gospodarczej Marek Kłoczko. Świetnie znający sytuację na Węgrzech Marek Kłoczko powiedział, że zafałszowywania historii Polski na Węgrzech wynikają z dwóch powodów: „ze strachu przed Sowietami i z węgierskich sympatii do Niemców” .I rzeczywiście, strach przed Sowietami powodował ciągłe powielanie w węgierskich książkach popularno-naukowych i podręcznikach najgłupszych twierdzeń sowieckiej historiografii na temat różnych konfliktowych spraw polsko-sowieckich. Do tego dochodziło jednak również tradycyjnie niesamowicie silne germanofilstwo. O dziwo, mimo wymordowania milionów Żydów przez Niemców, to germanofilstwo odnajdywałem również wciąż w publikacjach węgierskich Żydów-komunistów. Na Węgrzech po raz pierwszy zetknąłem się z tak silnym żydowskim germanofilstwem.
 
Wychodząc z realnych ocen sytuacji, szybko doszedłem do wniosku, że wysyłanie do kraju notatek, informujących o prosowieckich fałszerstwach obrazu stosunków polsko-sowieckich nie przyniesie żadnego skutku., Najwyżej ułatwi rzucanie przez Zielińskiego dalszych oskarżeń o zajadły antysowietyzm. (Dopiero w latach 80-tych, nie będąc już skrępowany już żadnymi układami ambasadzkimi, w rozmowach komisji podręcznikowych z Węgrami, zacząłem sobie pozwalać na maksymalne wytykanie przekłamań w duchu pro-sowieckim). Postanowiłem za to tym mocniej podnosić alarm wobec różnych przejawów germanofilstwa w obrazie stosunków polsko-niemieckich, występujących w węgierskich publikacjach prasowych i książkowych. Tu liczyłem, nie na próżno, że niektóre osoby w MSZ-owskiej centrali jednak poruszą się patriotycznie, czytając pieczołowicie przysłane przeze mnie przykłady. Na przykład, w „Historii Niemiec” („Németország története”), wyszłej spod pióra węgierskiego historyka niemieckiego pochodzenia Emila Niederhausera, znalazłem całą porcję proniemieckich interpretacji kosztem Polski. Począwszy od wyraźnego usprawiedliwiania roli Prus w polskich rozbiorach po nachalne tłumaczenie, jak to niebacznie przyznany Polakom w Wersalu w 1919 r. „korytarz” odciął Prusy Wschodnie od głównych terenów kraju macierzystego (tj. Niemiec). Tego typu twierdzenia o szkodliwości „korytarza”, przyznanego Polsce, powtarzały się wręcz nagminnie w węgierskich publikacjach.

Moi przyjaciele węgierscy

Przymusowe unikanie mówienia o drażliwych spraw w mieszkaniu (zwłaszcza wszelkich spraw, odnoszących się do Związku Sowieckiego i polskiej polityki, a także spraw żydowskich) nadrabiałem z nawiązką w mieszkaniach moich węgierskich przyjaciół, a miałem ich doprawdy bardzo wielu. Muszę tu powiedzieć z całym uznaniem dla Węgrów, że nigdy przez te parę lat pracy w Ambasadzie nie zwiodłem się na ich lojalności. Przecież przynajmniej z paruset Węgrami swobodnie rozgadywaliśmy się o tym, co myślimy o komunistycznym reżimie. Nikt z tych Węgrów mnie nie sypnął, a wystarczyłoby parę zdań, by z trzaskiem, ciupasem odesłano mnie do Polski. Mój śmiertelny wróg Zieliński nie omieszkałby skorzystać z jakiegokolwiek, najmniejszego nawet dowodu mojej „antysocjalistycznej” zdrady. Z dumą za to zawsze wspominam dedykację na książce jednego z moich najlepszych węgierskich przyjaciół z czasów ambasady, słynnego poety i eseisty Sandora Csooriego (po 1989 r. S. Csoori, wielce zasłużony w opozycji pisarskiej przeciw kadaryzmowi, przez wiele lat sprawował funkcje prezesa organizacji, zajmującej się kilkumilionową węgierską diasporą; był odpowiednikiem Stelmachowskiego). W 1974 r. właśnie Csoori napisał mi w swej książce „Utazas, felalomban: Robert Nowaknak, draga baratomnak, minden titkunk tudojajanak, minden gondolat kepviselöjenek”. (Robertowi Nowakowi, mojemu drogiemu przyjacielowi, znawcy wszystkich naszych sekretów, reprezentantowi wszystkich naszych myśli). Tacy wspaniali węgierscy przyjaciele osładzali mi wszystkie zagrożenia ze strony ambasadzkich skorpionów z kliki Zielińskiego. Mogę się pochwalić również inną piękną dedykacją S. Csooriego z 11 grudnia 1987 r .na jego książce: „Keszulodes a szamadasra”: „Nowak Robinak, a magyarok legjob lengyel szoszolojanak, Regi baratsaggal” (Robercikowi Nowakowi, najlepszemu polskiemu rzecznikowi Węgrów, z wyrazami starej przyjaźni).
 
Z dumą mogę się pochwalić, że w owych latach utrzymywałem na Węgrzech kontakty z całą węgierską elitą patriotyczną. Odbyłem m.in. dłuższą rozmowę z największym wówczas węgierskim twórcą literackim, poetą, pisarzem i eseistą Gyullą Illyésem, wiceprezesem światowego Pen Clubu. Bardzo ucieszyła mnie możliwość spotkania z tym sędziwym twórca węgierskim, wielkim przyjacielem Polaków. (W 1948 r. był autorem scenariusza do filmu, poświęconego przyjaźni generała Józefa Bema i największego poety węgierskiego Sandora Petofiego). Illyés był m.in. autorem napisanego w 1956 r. i przez późniejsze dziesięciolecia nie publikowanego na Węgrzech książce „Rzecz o tyranii” Pisał tam m.in.:

(…) gdzie jest tyrania, każdy ogniwem jest łańcucha,
Zapowietrzony jej tchnieniem, sam stajesz się tyranią (…)
Bo tam, gdzie jest tyrania, wszystko jest daremne:
Śpiew najlepszy, i cokolwiek zrobisz (…)”.
(tł. A. Międzyrzecki)
 
Illyes, poza poezja, przyciągał mnie swymi pięknymi esejami, zwłaszcza o tematyce historycznej. W tak podobnym do polskiego, odwiecznym węgierskim sporem między orientacją powstańczą i ugodową, stał zdecydowanie po stronie orientacji powstańczej. W eseju „Węgrzy”, tłumaczonym przeze mnie na polski (por. „Węgierskie wyznania. Eseje i rozważania o kulturze”, Warszawa 1979, s. 36-37), Illyes pisał: „Żadna z naszych walk powstańczych nie miała nadziei na zwycięstwo. Zaskakujące jest to, że najmniej szans miały one w samym momencie ich rozpoczęcia: wróg był przynajmniej dwudziestokrotnie silniejszy, zdrowy rozsądek cofnąłby się przed takim przedsięwzięciem. Naród, słynny z trzeźwości i rozwagi widzi, że jego ryzykanckie porywy są z góry skazane na klęskę, a jednak wciąż ponawia swe ataki na Goliata. Jego złe przeczucia tylekroć się już sprawdziły, nie wyciąga jednak wniosków z tej lekcji. Nasza historia nie uczy logiki. Uczy tego – i to jest w niej pocieszające i wzniosłe – że w życiu narodów mają sens również i takie pojęcia, jak odwaga, męstwo, przywiązanie do ideałów. (…)”.
 
Idee Illyésa były mi ogromnie bliskie, bo sam zawsze byłem rzecznikiem orientacji popowstańczej. Z połowę naszej długiej rozmowy z Illyésem poświęciliśmy dyskusji o zygzakach węgierskiej i polskiej historii. W pewnym momencie skonstatowałem: „ – My, Polacy, do końca wytrwaliśmy przy tej orientacji popowstańczej. A jednak Węgrzy po 1849 r. jakoś odeszli z tej powstańczej drogi w stronę ugody, począwszy od kompromisu 1867 r.”. Illyés przerwał mi krótkim, ale jakże znaczącym wtrętem – „A 56 rok?!”. Zawstydziłem się w tym momencie. Bo rzeczywiście Powstanie Węgierskie 1956 r. było wtedy do tego stopnia przemilczane, spychane w same tyły świadomości, zresztą na Węgrzech jeszcze bardziej, niż w Polsce, gdzie niczym nie groziło jego przypominanie w rozmowach. A przecież to właśnie Powstanie było tak wspaniały, tragicznym wzlotem, który oddziaływał na tak wiele osób w Europie i świecie. I na moje życie…
 
Do najciekawszych moich węgierskich przyjaciół z kręgu patriotycznego należeli m.in. jeden z największych węgierskich poetów László Nagy, filmowy reżyser Ferenc Kosa, który stworzył szereg filmów w oparciu o scenariusze S. Csooriego, niebywale dowcipny dramaturg i komediopisarz István Csurka, później w latach 90-tych przywódca partii narodowej, historyk Lajos Für, później minister obrony w pierwszym demokratycznym rządzie po 1989 r. Józefa Antalla, krytyk literacki i profesor Mihaly Czine, wielki przyjaciel Polaków, długoletni sekretarz Węgierskiego Związku Pisarzy z nurtu patriotycznego Zoltán Fabian.
 
Innym, świetnym węgierskim przyjacielem był nonkonformistyczny patriotyczny krytyk literacki Ferenc Kiss, u którego, jak to wcześniej opisałem, padliśmy w styczniu 1971 r. ofiarami 10-godzinnego maratonu dyskusyjnego przy winie i brzoskwiniówce. Ogromnie ciepło wspominam również świetną tłumaczkę literatury polskiej Romanę Gimes, która zapoznała mnie z licznymi węgierskimi wielkościami literackimi, a przy tym ostrzegała przed najgorszymi węgierskimi polakożercami. Osobne, ważne miejsce w gronie węgierskich przyjaciół zajmował świetny eseista i krytyk literacki Bela Pomogáts, późniejszy prezes Związku Węgierskich Pisarzy, właściciel najwspanialszej budapeszteńskiej biblioteki dzieł historycznych i literackich. Zostawiał mnie na wiele godzin w swym mieszkaniu, co ułatwiało mi pochłanianie najlepszych dzieł z kanonu węgierskości, w bardzo przyjemnych warunkach. Był wreszcie najwybitniejszy z moich przyjaciół Gyula Juhasz, płynący pod prąd ze swymi książkami, występującymi w obronie przedwojennej polityki zagranicznej premiera Pala Telekiego i innych. Był wspaniałym sojusznikiem Polaków bojach z węgierskimi (najczęściej żydowskimi dogmatykami). Jego odwaga kosztowała go wiele, zmarł przedwcześnie na serce w wieku ok. 60 lat. Przed śmiercią był dyrektorem węgierskiej Biblioteki narodowej, co wykorzystałem, zyskując dzięki niemu nieograniczony dostęp do książek zakazanych, tzw. cymelii. Wśród przyjaciół byli dwaj młodzi poloniści: Csaba Kiss Gy. i István Kovacs. Naprawdę wiele im pomogłem. Wielkim rozczarowaniem był dla mnie – z innych powodów – słynny węgierski eseista Sandor Fekete, który za napisanie w 1957 r. konspiracyjnego tekstu pod pseudonimem Hungaricus (przełożonego z angielskiego na polski przez samego Czesława Miłosza i wydanego w jego książce „Węgry”), odsiedział szereg lat ciężkiego więzienia. Fekete był niezwykle inteligentnym rozmówcą i wielokrotnie „spiskowaliśmy” w jego budapeszteńskim mieszkaniu nad brzegiem Dunaju. Powoli jednak zaczął awansować w życiu kulturalnym, stając się nawet naczelnym redaktorem tygodnika kulturalnego „UJ Tukor”, i wtedy, niestety, przeszedł na stronę władzy, występując przeciw patriotycznej opozycji. Być może o tej „zdradzie” zadecydowała dużo bardziej konformistyczna, choć bardzo inteligentna jego żona dziennikarka. Trudno powiedzieć, ale było bardzo przykro.
 
O mało nie zapomniałbym wymienienia jeszcze jednego Fekete – Gyuli, pisarza i publicysty, który od początku lat siedemdziesiątych donośnie bił na alarm w sprawie pogarszającego się stanu demograficznego Węgier. Ostrzegał przed groźbą spadku ludności Węgier (200 tysięcy aborcji rocznie w małym, 10-milionowym kraju). Fekete i liczni inni pisarze Węgierscy lamentowali, że jak tak dalej pójdzie, to nie będą mieli dla kogo pisać, bo tak bardzo ubywa Węgrów. Rządowa prasa, zwłaszcza typowi politrucy z żydokomuny typu E. Fehera, błyskawicznie oskarżyli Fekete i jego kolegów o wszczynanie niepotrzebnych alarmów i „nacjonalizm”. Tyle, że alarmy Fekete aż nadto się sprawdziły. Tylko po 1989 r. ubyło z 600 tys. Węgrów.

*(Powyższy tekst powinien być opublikowany jako część III z serii „Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie” więc jest on uzupełnienieniem.)

czwartek, 22 czerwca 2017

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (III)

(Fragmenty z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry życia)
 
Starałem się jak najszybciej wydostać spod nienawistnej kurateli Zielińskiego jako szefa działu politycznego. Zieliński, chcąc utrącić mój zapał do niektórych, „trefnych” jego zdaniem, tematów (takich, jak walka z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech) narzucał mi, jako zwierzchnik, zajmowanie się najgorszymi możliwymi nudziarstwami w ówczesnej sytuacji. Takimi, jak np. referowanie sytuacji węgierskich związków zawodowych czy sytuacji w równie mało wówczas ciekawym, Patriotycznym Froncie Ludowym (odpowiednikiem polskiego Frontu Jedności Narodu). Widziałem, że zbyt długo takich „zleceń” już nie wytrzymam. Zabiegałem więc usilnie u ambasadora Hanuszka, aby w związku z kończeniem się okresu pracy dyplomatycznej dość głupawego radcy kulturalnego Jakubowskiego w Ambasadzie, zabezpieczył przejęcie przeze mnie po nim wydziału kulturalnego w ambasadzie. Hanuszek obiecał mi to w końcu solennie i odtąd tylko czekałem na upragnioną chwile, gdy urwę się od skorpionowatego Zielińskiego i przejdę na samodzielną działkę kultury. Czekałem, aż wreszcie w sferze kultury będę robił rzeczy najbardziej potrzebne, znając całą węgierską patriotyczną elitę kulturalną. W międzyczasie, nawet pracując w dziale politycznym, starałem się maksymalnie wspierać pozostawionych samopas (przy takim Jakubowskim) węgierskich polonistów, m.in. Romanę Gimes, Istvana Kovacsa i Csabę Gy. Kissa. Pomogłem w stworzeniu specjalnych polskich kulturalnych numerów „Tiszataju” i „Nepszava”.

Jak „ podstępem” przeforsowałem na Węgrzech wydanie książki o Powstaniu Warszawskim

Choć nie pracowałem w dziale kultury, dzięki różnym znajomościom i przyjaźniom namówiłem węgierskich wydawców na wydanie szeregu polskich książek. Szczególnie dumny jestem z fortelu, którym doprowadziłem do wydania na Węgrzech pierwszej ciekawszej książki o Powstaniu Warszawskim pióra Lesława Bartelskiego. O co poszło w tej sprawie? Przez cały pierwszy rok mej pracy ambasadzkiej wciąż suszyłem głowę mocno zaprzyjaźnionemu ze mną patriotycznemu Węgrowi Endre Bassa, kierownikowi bardzo liczącej się redakcji historycznej w wydawnictwie Kossuth Kiadó. Bassa był świetnym znawcą historii. Został w pewnym momencie nawet przewodniczącym Węgierskiego Towarzystwa Historycznego. Do prawdziwych przyjemności, w związku z jego erudycją, należały więc wspólne godziny deliberowań o historii. W rozmowach z Bassą ciągle kontynuowałem fakt, że na Węgrzech ciągle nie ma ani jednej, choć trochę poważnej książki o Powstaniu Warszawskim. Istnieją tylko nędzne popłuczyny w stylu wydanej w czasach stalinowskich książki „Trzy klęski reakcji polskiej” Kirchmayera i wydanej dużo później, ale też złej, schematycznej książki Zenona Kliszki o Powstaniu Warszawskim. Przypomniałem, że Kliszkę świeżo wyrzucono na margines życia politycznego, wraz z Gomułką i że dziś wspomina się o nim jako o ograniczonym umysłowo dogmatyku. Czy naprawdę nie stać Węgrów – pytałem – na to, by wydali prawdziwie reprezentatywną książkę o Powstaniu Warszawskim? Bassa miał w końcu już szczerze dość mego ciągłego nękania go jednym tematem. Pewnego dnia powiedział: „No dobrze, Robert, wydamy Wam książkę o Powstaniu Warszawskim, ale pod jednym warunkiem – nie może być grubsza, niż 200 stron. Ucieszyłem się, ale potem zacząłem się trochę martwić. Zdecydowanie najlepszą książką o Powstaniu Warszawskim była książka Borkiewicza, ale miała 500 stron z górą. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, aby nie stracić tak ważnej szansy, stworzonej mi przez E. Bassę. Wreszcie trafiła się okazja – znalazłem odpowiednią książkę, właśnie wspomniane „Powstanie Warszawskie” L. Bartelskiego, 200-stronicowa i stosunkowo rzetelna. Zaraz wystąpił jednak jeden szkopuł. Okazało się, że książkę Bartelskiego poprzedza obrzydliwy, ideologiczny wstęp partyjniaka Bohdana Czeszki, bez którego przypuszczalnie byłoby niemożliwe wydanie tej książki w Polsce. We wstępie Czeszko, były żołnierz Armii Ludowej, niemiłosiernie, choć wbrew prawdzie, chłostał Bartelskiego za barak odpowiedniego docenienia wkładu Armii Ludowej w powstańcze walki i rzekome przecenienie bojowego wkładu Armii Krajowej. Na dodatek, Czeszko ostro krytykował Bartelskiego za brak odpowiedniego pokazania sowieckich zbrojnych prób pomocy dla Warszawy. – „Oj, niedobrze – pomyślałem – znając węgierską, tak uzasadnioną po 1956 r. strachliwość w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło stosunków z Sowietami. Po przeczytaniu takiego wstępu Czeszki na pewno się przerażą i zastopują wydanie książki. Jak z tego wyjść? Niewiele się zastanawiając, postanowiłem wyrwać wstęp Czeszki do książki. Było to 16 stron, akurat scalonych ze sobą jako odrębna całość. Udało mi się je wyrwać tak, by nie było to zauważalne. Bassa oddał książkę do tłumaczenia. Książka „Powstanie Warszawskie” i przekład na tyle się spodobały, że wydano ją w nakładzie 20 tys. egzemplarzy na małe, 10-milionowe Węgry, a więc faktycznie w większym nakładzie, niż w Polsce. Bartelski później publicznie zaakcentował moja zasługę w doprowadzeniu do wydania jego książki na Węgrzech, mówiąc o tym w wywiadzie dla „Słowa – Dziennika Katolickiego” .
 
Warto dodać, że jednak mój fortel ze wstępem Czeszki został w końcu odkryty na Węgrzech. Powiedział mi o tym sam Bassa. Po przetłumaczeniu książki potrzebny był Węgrom jeszcze jeden egzemplarz książki Bartelskiego do skonfrontowania z przekładem. I wtedy natrafiono na nieznany wcześniej tekst wstępu Czeszki. Bassa najwidoczniej uznał tekst książki Bartelskiego za zbyt dobre czytadło, by zablokować taką książkę po jej przełożeniu.

Plagiat Dąbrowskiego

Mieliśmy nad sobą w centrali MSZ-u jako „rzeczoznawcę” od spraw węgierskich niejakiego Bogumiła Dąbrowskiego. Był ogromnie niekompetentny, mało lotny umysłowo i słynął z przysłowiowego wręcz lenistwa. Nie lubiliśmy się z wzajemnością. On mnie za to, że przysyłałem zbyt obszerne notatki, co zmuszało go do większego, niż normalnie, wysiłku. Bał się jednak je poprawiać merytorycznie, i głównie ograniczał się do nanoszenia przecinków i średników. Dąbrowski należał do dużej grupy przypadkowych „specjalistów” od węgierskiego, tzw. boglarczyków. Nazywano ich tak od polskiego jedynego gimnazjum w czasie wojny na Węgrzech, w miejscowości Balatonboglar. Nota bene, schroniło się tam także wiele dzieci żydowskich, stąd ta znajomość węgierskiego m.in. u Jerzego Zielińskiego). Boglarczycy stanowili swoisty klan wśród „specjalistów” od węgierskiego po wojnie. Było tak, pomimo faktu, że przeważająca większość z nich, poza kilku wyjątkami, nie należała do jakichś szczególnie zdolnych osób. W każdym razie sam Dąbrowski na pewno nie należał do tych najzdolniejszych wyjątków. Przekonała mnie o tym aż nadto dobitnie groteskowo-komiczna wręcz afera z plagiatem Dąbrowskiego. Pewnego dnia ambasador Hanuszek nagle przypomniał sobie, ze jestem specjalistą od historii i zwrócił się do mnie, bym jak najszybciej zrecenzował przysłany z MSZ-u projekt broszury Dąbrowskiego o historii stosunków polsko-węgierskich. Tekst broszury był stosunkowo niewielki - około 30 stron. Szybko przekonałem się jednak, że to, co spłodził Dąbrowski, jest po prostu straszne w czytaniu. Dominowała tam jakaś potworna polszczyzna i wyraźnie węgierska składnia zdań, częstokroć z orzeczeniem na końcu, jak w języku węgierskim. Na dodatek, tekst od początku roił się od strasznych błędów stylistycznych i merytorycznych. Na przykład, już na pierwszej stronie, dzielny towarzysz z MSZ-u informował, że Polacy są szczepem! (Jak Indianie – komentował później złośliwie attache Zenek Tarnowski). W małej broszurce można było znaleźć kolosalne wręcz byki, jak na „specjalistę” od historii stosunków polsko-węgierskich. Dąbrowski potrafił nawet mylić kolejność królów polskich, Batorego umieszczając przed Henrykiem Walezym. Najbardziej rozśmieszała mnie jednak toporna stylistyka Dąbrowskiego. Np. z jednego jego tekstu wyraźnie wynikało, że Bolesław Chrobry i węgierski król Istvan I mieli po dwóch ojców! Jednego w Polsce i jednego na Węgrzech. Przyglądałem się i przyglądałem dziwolągom w tekście Dąbrowskiego i nagle uprzytomniłem sobie, gdzie ja już to wszystko czytałem. Otóż okazało się, że Dąbrowski zerżnął swą rzekomą pracę z tekstu bardzo dobrego, skądinąd, znawcy stosunków węgiersko-polskich, madziarskiego naukowca profesora Endre Kovacsa. Stąd ta potworna składnia! Na dodatek, Dąbrowski najwidoczniej nie miał pojęcia o historii, i tłumacząc tekst przy nienajlepszej, jak widać, swojej znajomości węgierskiego, dodał „twórczo” liczne błędy merytoryczne. Teraz już byłem „w domu”. Zabrałem się ze swadą i z ogromną przyjemnością do zajadłej recenzji. Z 30-stronicowej niedoszłej broszurki Dąbrowskiego napisałem ponad 11 stron szyderstw. Wszyscy w ambasadzie mieli morze zabawy z tej okazji.
 
Najlepsza był końcówka mojej recenzji. Uderzając w bardzo poważne, wręcz patetyczne tony, pisałem: „Towarzysz Dąbrowski podjął się ogromnie doniosłego przedsięwzięcia. Gruntownie napisana broszura o dziejach stosunków polsko-węgierskich jest bowiem bardzo potrzebna dla wspierania owocnej przyjaźni obu naszych bratnich narodów. Trzeba jednak postawić autorowi broszury – tow. Dąbrowskiemu jeden nieodzowny warunek. Musi całą broszurę napisać od nowa własnymi słowami, bo inaczej spotkamy się z gniewem i protestami autora oryginalnego tekstu węgierskiego – historyka prof. Endre Kovacsa”.. Po takiej recenzji – jak przypuszczałem – miałem jak w banku kolejnego wroga w MSZ-cie, pana Dąbrowskiego. Ile jednak było z tego śmiechu w centrali – niektórzy skserowali sobie nawet moją recenzję.

Decyzja odejścia z ambasady

Jak już wspomniałem, ogromnie mocno oczekiwałem na odejście od znienawidzonego Zielińskiego i przejęcie w swoje ręce samodzielnej działki kultury. I nagle spadły na mnie dwie szokujące wieści, dosłownie jak grom z jasnego nieba. Po pierwsze, odchodził z ambasady mój główny kompan w bojach Zenek Tarnowski, który zarazem był osobą o świetnym poczuciu humoru, a był to atut ogromny na tle niektórych ponuraków ambasadzkich. Co gorsze, okazało się jednak, że Zieliński zadbał o zastąpienie Tarnowskiego jako attache prasowego przez swojego bardzo dobrego kompana, podobno także przy popijaniach, niejakiego Sokołowskiego z Ruchu Obrońców Pokoju. Sokołowski nie miał żadnego pojęcia o Węgrzech i nie znał żadnego słowa z języka węgierskiego. Nie przeszkodziło to jednak, dzięki protekcji Zielińskiego, w mianowaniu Sokołowskiego jako radcy prasowego w Ambasadzie w Budapeszcie. Oto, jak dbano o fachowe kompetencje w PRL-u. Przecież na każdym prawie stanowisku w Ambasadzie można się było obyć bez węgierskiego, ale na pewno nie na stanowisku attache prasowego. Tu trzeba było znać węgierski, węgierskie aluzje i często czytać między wierszami. I niech mi ktoś potem mówi, że w PRL-u dbano o dobór ludzi kompetentnych!
 
Zaraz potem dowiedziałem się o jeszcze bardziej katastrofalnej wiadomości. Oto, wraz z mianowaniem Sokołowskiego na radcę prasowego, Zieliński namówił Hanuszka na połączenie wydziału prasowego i kulturalnego. W tej sytuacji, ja jako attaché kulturalny w stopniu II sekretarza, automatycznie podlegałbym Sokołowskiemu jako szefowi pionu prasowo-kulturalnego w stopniu radcy i faktycznie pracowałbym na niego, a co tylko byłoby dobre w mojej pracy, poszłoby na konto Sokołowskiego. Za wszelkie zaniedbania potępiano by zaś wyłącznie mnie. Nieźle to sobie towarzysze z wierchuszki ambasady obmyślili. Na dodatek, wraz z odjazdem świetnie znającego węgierski, hungarysty Tarnowskiego, w całej ambasadzie zostawałoby zaledwie dwóch dyplomatów ze znajomością języka węgierskiego na 14 pracowników dyplomatycznych – ja i mój stary wróg, dużo wyższy stopniem, Zieliński. D wyjazdu Tarnowskiego to na niego wciąż zrzucano liczne doraźne pomoce w sprawach węgierskich. Nie zawsze dość odważny, o wiele bardziej niż ja, po moim doktoracie, uzależniony od MSZ-u, Tarnowski nie mógł się równie mocno bronić jak ja przed narzucaniem kolejnych obciążeń. Teraz, gdy zostawałem z językiem węgierskim wśród dyplomatów obok Zielińskiego, przy poważnym wzmocnieniu jego wpływów, nie bardzo miałbym jak się bronić.
 
Szybko uznałem, że nie ze mną te numery. W lutym 1974 r. udało mi się uzyskać krótki wyjazd do Warszawy. Uzgodniłem z dyrektorem PISM, że od lipca wrócę do pracy w Instytucie. Tego samego dnia złożyłem prośbę w MSZ-cie o rozwiązanie ze mną stosunku pracy w Ambasadzie, począwszy od 1 lipca 1974 r. Datę wybrałem nieprzypadkowo. Za nic nie chciałem uczestniczyć w kolejnych, wielce nudnawych uroczystych ambasadzkich obchodach „święta” 22 lipca, gdy przyjeżdżali różni oficjele z kraju.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej, choć epizodycznej sprawie. W parę miesięcy po moim przybyciu do Ambasady urządzono cocktail z okazji mego przyjazdu, który okazał się katastrofalnym fiaskiem. Poza grupą 6-7 osób, które ja osobiście zaprosiłem, prawie nikt nie przybył z węgierskich oficjeli. Później okazało się, że „jakoś” nie dotarły do nich zaproszenia na przyjęcie. Od razu domyśliłem się, że była to diabelska sztuczka Zielińskiego, który w ten sposób mógł dowodzić ambasadorowi, że nie mam zbyt licznych kontaktów na Węgrzech, albo mnie o coś podejrzewają. Tym razem więc przed moim odejściem z ambasady, osobiście dopilnowałem zapewnienie odpowiednio licznego składu zaproszonych gości. Na 91 zaproszeń osobiście dostarczonych przeze mnie przybyło aż 88 gości. Przybyli wszyscy oficjele, ale przybyli również bardzo licznie zaprzyjaźnieni pisarze, reżyserowie, krytycy, wydawcy, historycy. Ambasador Hanuszek był totalnie zaskoczony taką frekwencją. Nie przeszkodziło mu to jednak podpisać się pod wysmażoną przez Zielińskiego opinią dla MSZ, głoszącą, że jako pracownik Ambasady nie spotykałem się z tymi, co trzeba! 

 Byłem dość szczególnym dyplomatą w tym czasie, w okresie, gdy ludzie rękami i nogami rozpychali się, by wyjechać na placówki. Ja wyjechałem do pracy w Budapeszcie dziewięć miesięcy po tym, jak mi ją zaproponowano, a wróciłem na prawie 2 lata przed jej formalnym zakończeniem, po dwóch katach i czterech miesiącach pracy. Zostawiałem za sobą wtedy, w lipcu 1974 r., piękne czteropokojowe mieszkanie na Górze Gellerta i wracałem znowu do wynajmowanych mieszkań. Dopiero po czterech latach od powrotu do Warszawy doczekałem się mieszkania spółdzielczego w bloku na Mokotowie (49 m2). Byłem jednak uwolniony od ciągłego życia z podłym, śmiertelnym wrogiem na karku i od innych jadów ambasadzkich. Znów mogłem pracować w sposób dużo bardziej swobodny i niezależny jako pracownik naukowy w stopniu doktora ze znajomością 7 języków, z dorobkiem paru książek, w tym jednego bestsellera (książka o najnowszej historii Węgier, miała blisko 40 entuzjastycznych recenzji w Polsce i na Węgrzech). Nie musiałem bezpośrednio podlegać takiemu padalcowi i nieukowi jak Zieliński. Przebyta przeze mnie „szkoła” w Ambasadzie PRL w Budapeszcie okazała się szczególnie dobrą szkoła dyskrecji. Kto wie, czy bez niej nie wpadłbym w końcu, przez niepotrzebną gadatliwość, w pułapkę zastawiona przez licznych w PISM-ie agentów esbecji. Jak już wspomniałem, wiele pomógł mi w Instytucie bardzo rzetelny przyjaciel, choć członek PZPR, wówczas doktor, a dziś profesor, Franciszek Gołembski, konsekwentnie uprzedzając o różnych rezydentach SB w PISM-ie. Będę mu za to dozgonnie wdzięczny.

wtorek, 20 czerwca 2017

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (II)

(Fragmenty z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry życia”)

Zausznicy Zielińskiego

 
Zieliński miał w Ambasadzie sporo oddanych zauszników. Jednym z najgorszych był stary totumfacki Zielińskiego, niejaki Rytel, szef działu administracyjnego Ambasady (wiadomo, z jakich ludzi rekrutowano takich szefów). Żona Rytla była sekretarką ambasadora i stanowiła pod tym względem cenne „ucho” dla Zielińskiego. Z kontaktów z Rytlami zapamiętałem dość groteskową historię z przyjęciem w ich domu. Przyjęto tam mnie i żonę bardzo wykwintnie, obstawiono wódkami i świetnym jadłem. Gospodarz bardzo szybko jakoś pokierował moją rozmowę w kierunku kawałów politycznych. Na moje szczęście, nigdy nie miałem dobrej pamięci do kawałów politycznych. A poza tym, niedługo przedtem, Zenek Tarnowski ostrzegał mnie, bym zbytnio nie „wychylał się” przed Rytlami. Pijemy więc i pałaszujemy jadło już z godzinę, a gospodarz jakoś na próżno wychyla się, by sprowokować mnie do jakiegoś ostrzejszego dowcipu politycznego. I nagle dochodzi do niebywałego incydentu, którego sprawcą stał się nieświadomy rzeczy 8-letni synek Rytlów. Woła: – „Tato, zapomnieliśmy wyłączyć magnetofon”. A magnetofon działał cały czas za kotarą. Na takie dictum, że tak powiem, „sprawa się rypła”. Rytel wiedział, że my już wiemy i nie starał się nawet nas zatrzymać, gdy bardzo krótko potem zaczęliśmy się żegnać z gospodarzami. Takie praktyki podsłuchów wobec własnych kolegów w Ambasadach były jak się zdaje wciąż na porządku dziennym w Ambasadach PRL-u.
 
Zieliński mógł zawsze liczyć na wsparcie radcy Ambasady do spraw kultury i nauki Jakubowskiego. Było paradoksem, że stanowisko to obsadzał zdecydowanie najgłupszy dyplomata w całej ambasadzie, były pracownik Ministerstwa Transportu, a później charge d’affairs ambasady RP w Korei Północnej. Na tamtym stanowisku można było totalnie „olewać się”, a na dodatek było tak wysokie rangą. Nic dziwnego, że Jakubowski co trzecie zdanie przerywał wtrętem: „Gdy byłem charge d’affairs w Phenianie”. Jak jednak można było wytłumaczyć, że taki człowiek, bez znajomości nie tylko języka, ale i bez podstawowej wiedzy o kulturze, był radcą do spraw kultury i nauki w polskiej ambasadzie. Jakubowski był za to odpowiednim narzędziem dla różnych manipulacji Zielińskiego. Choć tak ograniczony, Jakubowski szybko zorientował się, że pierwsze skrzypce w ambasadzie gra Zieliński, nie Hanuszek, i zawsze występował po stronie tego pierwszego.
 
Kolejnym zausznikiem Zielińskiego stał się niejaki Bajek, prawdziwe nieszczęście kadrowe ambasady. Bajek był niezbyt lotnym pracownikiem Ministerstwa Leśnictwa i jak to ćwierkały ambasadzkie wróble, został skierowany do Budapesztu tylko za to, że nieźle naganiał zwierzynę dla różnych towarzyszy. W związku z tym, że mniej więcej po roku mego pobytu w Budapeszcie odjechał do kraju sekretarz ambasadzkiej organizacji partyjnej, Staszek Trębicki, rzetelny jako człowiek, właśnie Bajka popchnięto na jego miejsce. I to przypieczętowało ostateczną katastrofę, jaką było przysłanie totalnie niekompetentnego Bajka do ambasady. Bajek wcześniej został bowiem przydzielony na wicekonsula. W ten sposób w końcu spełniono ciągłe prośby starego konsula Czerwińskiego o wzmocnienie kadrowe jego działu. Konsul Czerwiński, skądinąd bardzo porządny facet, był ogromnie przemęczony na skutek rosnących zadań konsulatu w Budapeszcie (kradzieże, pobicia, zguby paszportów, śluby i pogrzeby, etc.). Usilnie prosił więc o przysłanie mu na pomoc wicekonsula. Dostał Bajka… A Bajek, zostawszy pierwszym sekretarzem partii w Ambasadzie, uznał wręcz, ze to nie wypada, aby teraz on podlegał jakiemuś konsulowi. Bajek zaczął nawet stosować staranną wojnę podjazdową przeciw Czerwińskiemu. Zyskał przy tym na zasadzie „coś za coś” bardzo mocne wsparcie Zielińskiego, który szczerze nie lubił patriotycznego konsula. Czerwiński bowiem potrafił, w razie potrzeby, mocno się postawić ambasadzkim „wielkościom” typu Zielińskiego.

Ambasadzka wojna „Chamów” i „Żydów”

O tym, że Zieliński nie mógł zdobyć powszechnej wszechwładzy w Ambasadzie, zdecydowała również podskórnie prowadzona walka frakcji „chamów” i „Żydów”. Kosmopolityczny Zieliński miał wyraźnie przeciw sobie sekretarza PZPR w pierwszym roku mego pobytu Staszka Trębickiego, szefa działu ekonomicznego Ambasady Kłosiewicza, syna słynnego natolińczyka, przewodniczącego CRZZ Wiktora Kłosiewicza, przedstawiciela kontrwywiadu na Węgry Władysława Madurę, attache prasowego Zenka Tarnowskiego. Do krytycznej wobec Zielińskiego grupy należeli również kolejni attache wojskowi – E. Wiślicz-Iwański (lepiej znany jako wojewoda kielecki w czasie zbrodni kieleckiej w lipcu 1946 r.) i jego następca generał Konstanty Korzeniowski. Ten ostatni i to był swoisty paradoks, by ł człowiekiem bardzo kulturalnym i oczytanym, swoiste przeciwieństwo najbardziej ograniczonej postaci z Ambasady – radcy do spraw kulturalnych Jakubowskiego! Konstanty Korzeniowski miał jednak straszliwego pecha, ożenił się z ładną piosenkarką B., panią z wielkim biustem i szczególnie rozwiniętą rozrzutnością. Kostek starał się, także w czasie pobytu w Ambasadzie, spełniać zachcianki żony a sklepy dla kobiet w Budapeszcie ogromnie kuszą, oj kuszą. W rezultacie biedak zadłużył się wśród różnych dyplomatów zagranicznych, także zachodnich. Sprawa się wydała. Doszło do zwołania specjalnego sądu generalskiego, który zdegradował Kostka do szeregowca i wyrzucił z wojska.
 
Między ludźmi ze scharakteryzowanej wyżej grupy, a Zielińskim i jego poplecznikami, dochodziło do różnych konfliktów i napięć. Część z tej grupy wyraźnie nie znosiła prożydowskiego fanatyzmu, jakim odznaczał się sam Zieliński, jego związków z lobby żydowskim na Węgrzech. Sekretarz organizacji partyjnej Staszek Trębicki opowiedział mi kiedyś, jak ktoś ze wspomnianego lobby żydowskiego zaczął Zielińskiemu coś mówić w zaufaniu na temat drażliwych spraw żydowskich przy Trębickim. I w tej chwili Trębicki uchwycił ostrzegawcze mrugnięcie okiem Zielińskiego, ostrzegające żydowskiego komunistę przed polskim współuczestnikiem rozmowy. Główna część konfliktów przedstawicieli tej grupy z Zielińskim wynikała z odmienności ocen sytuacji na Węgrzech. Zieliński, w sytuacji dominacji „żydokomuny” na Węgrzech, dopiero w tym kraju czuł się jak u siebie w domu. W tym czasie środowiska patriotyczne na Węgrzech nie miały dosłownie nic do powiedzenia, począwszy od totalnego zdominowania aparatu partyjnego w Budapeszcie przez żydowskich komunistów. (Niektórzy Węgrzy złośliwie nazywali Budapeszt „Judapesztem”!). Zieliński stał się więc apologetą Węgier, tak zdominowanych i ostro polemizował z wszelkimi wystąpieniami, pokazującymi bardziej wyważony obraz sytuacji Węgier, czy krytykującymi węgierskich towarzyszy za wyraźnie złą wole w kontaktach z Polską w różnych dziedzinach. A tej złej woli wówczas nie brakowało. Szczególnie obruszał się na nielojalne i wręcz szalbiercze zachowania niektórych węgierskich urzędników konsul Czerwiński, który miał aż za dużo ciągłych konfliktów z węgierskimi oficjelami. Panegirycznym osądom na temat Węgier Panegirycznym osądom na temat Węgier wyraźnie przeciwstawiał się również i szef działu ekonomicznego I sekretarz Ambasady Kłosiewicz, który również zauważał w swym dziale różne próby kiwania Polaków w sprawach gospodarczych przez niektórych węgierskich partnerów.
 
A propos Kłosiewicza, muszę tu opowiedzieć historię pewnego incydentu. W pewnym momencie, latem 1972 r., przyjechał do Budapesztu z oficjalną wizytą Ryszard Frelak, ówczesny kierownik wydziału zagranicznego KC PZPR. Zieliński i Hanuszek natychmiast zabrali go na tydzień nad Balaton, by ustrzec się przed jego pogadaniem ze mną, po starej instytutowej znajomości. Napompowali tam nad Balatonem Frelka wieściami o rzekomych histeryczno-ekstremistycznych zachowaniach niektórych pracowników Ambasady, w tym i mnie. W efekcie Frelek zaczął swe spotkanie w Ambasadzie od wyrażenia niepokoju przed jakimiś zadrażnieniami stosunków z węgierskimi towarzyszami. Byłem całkowicie skonsternowany i przygnębiony, widząc, jak „ustawiono” Frelka. I wtedy niespodziewanie w sukurs przybył Kłosiewicz, z którym nie miałem żadnych bliższych kontaktów w odróżnieniu od jego następcy Grzymka. Kłosiewicz nie znosił Zielińskiego z jakichś powodów, a miał swoje mocne wsparcie w kraju. Nie chcąc, by Zieliński zatriumfował na zebraniu, Kłosiewicz zdecydowanie podważył oskarżenia o to, że ktoś z nas zadrażnia stosunki z Węgrami. Natychmiast mocno go poparłem wraz z Tarnowskim i chyba z Czerwińskim. Intryga Zielińskiego spaliła więc na panewce. Nie udało mi się jednak osiągnąć porozmawiania sam na sam z Frelkiem. Ten ostatni, wraz z awansami w aparacie partyjnym, wyraźnie zatracił jakiekolwiek bardziej ludzkie cechy z czasów dyrektorowania Instytutem Spraw Międzynarodowych.
 
Najzajadlejszym chyba wrogiem Zielińskiego w Ambasadzie, niestety mającym zbyt małe przebicie z powodu niskiego stopnia dyplomatycznego (II sekretarza) był attache prasowy Zenon Tarnowski. Ten bardzo inteligentny hungarysta znał Zielińskiego jak zły grosz. Miał, na swoje nieszczęście, możliwość dokładnego poznania pana radcy z dziesięć lat przedtem podczas innej kadencji dyplomatycznej w Budapeszcie. Wtedy Zieliński był zastępcą ambasadora Kiljańczyka, tak jak on tylko po maturze. Większość pracowników Ambasady składała się z ludzi bez wyższego wykształcenia, podobnie jak Kiljańczyk i Zieliński. Były tam jednak dwie osoby po studiach hungarystycznych: Tarnowski i Żymierski. I tymi właśnie osobami panowie Kiljańczyk i Żymierski wciąż pomiatali, jakby odreagowując swoje kompleksy z wykształceniem. Obu hungarystów posyłali na przykład na portiernię, by zamiast portierów odbierali węgierskie telefony. Poza tymi ansami z przeszłości, Tarnowski miał aż nadto wiele powodów do uskarżania się na aktualne „zagrania” Zielińskiego. Tarnowski ciągle trafiał w prasie węgierskiej na różne złośliwe przycinki pod adresem Polski i Polaków, czasami nawet na spore pamflety. Wszystko to wychodziło w Większości ze środowisk tzw. węgierskiej żydokomuny. Zieliński bardzo skutecznie potrafił blokować próby informowania MSZ na ten temat przez Tarnowskiego. Z Tarnowskim dogadywaliśmy się znakomicie, choć bezskutecznie próbował namówić mnie do wejścia do PZPR (był pewien czas członkiem miejscowej egzekutywy). Ogromnie lubiłem jego świetne poczucie humoru i lubiliśmy się wzajemnie przekomarzać w dość knajackim stylu. Ja wołałem: „W restauracji Europa Zenek Tarnowski dostał kopa”. Zenek odwdzięczał mi się wierszydłem : „Tysiąc słoni nogą tupie. My Nowaka . mamy w d.” Swoje złośliwe wierszyki szczególnie chętnie nagłaśnialiśmy przy maszynistce, ładnej i dowcipnej żonie Kłosiewicza, absolutnym przeciwstawieniu swego dość nadętego męża. Ktoś kiedyś opowiadał, jak to widział Kłosiewicza w garniturze i krawacie na plaży obok wszystkich innych w strojach plażowych. Tak po urzędniczemu „trzymał fason”!

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (I)

(Fragmenty z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry życia”)

Pisałem już na tym blogu o niezwykle podłym zachowaniu Doroty Kani, typowej cynicznej „chuliganki pióra”. W 2007 r. roku Kania jako dziennikarka tygodnika „Wprost” zemściła się za obnażenie przeze mnie w „Naszym Dzienniku” w 6 artykułach antypolskich i antykatolickich publikacji „Wprost”, a w szczególności redaktora naczelnego tego tygodnika Stanisława Janeckiego. Kania, wyraźnie specjalistka od brudnej roboty, napisała wówczas atakujący mnie paszkwil. Przypisała mi wymyślając i fałszując fakty rzekomą współpracę z SB. Natychmiast zdemaskowałem w „Naszym Dzienniku” jej obrzydliwe kłamstwa. Parę lat temu dowiedziałem się przez przyjaciela z „Gazety Polskiej” (pracuje tam dotąd), że w środowisku Kani dalej upowszechnia się kłamstwa na mój temat. Napisałem wtedy długi artykuł w „Warszawskiej Gazecie”, w gruntownie udokumentowany sposób rozbijający obrzydliwe pomówienia Kani. W obliczu faktów Kani zachowała się jak najzwyklejszy tchórz i nie zdobyła się na otwartą polemikę z moim tekstem. Zrobiono co innego. Przez całe miesiące na stronie „Gazety Polskiej” istniało kilku zdaniowe pomówienie na temat mojej roli w Ambasadzie PRL w Budapeszcie, gdzie przez dwa lata i cztery miesiące pracowałem w charakterze II sekretarza w Latach 1972-1974. Okres mojej pracy w tej Ambasadzie mogę uznać za jeden z najbardziej zasłużonych dla Polski. Przez cały ten czas walczyłem, wbrew moim zwierzchnikom, z przejawami skrajnego żydowskiego antypolonizmu na Węgrzech. Warto przypomnieć ów czas bardziej szczegółowo.

W walce z ambasadzkimi skorpionami

Najpotworniejszą postacią w Ambasadzie w Budapeszcie był zastępca ambasadora Hanuszka – radca minister Jerzy Zieliński. Ukryty fanatyk żydowskości, był człowiekiem niezwykle doświadczonym w intrygach, swego rodzaju małym kieszonkowym „Ryszardem III”. Wrodzone skłonności do intryg wyraźnie rozwinął w czasie długich lat pracy, gdy 18 grudnia 1954 r. został „wybrany” na przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej w Szczecinie – funkcję tę pełnił do 31 lipca 1961 r. Zieliński . pracował w bardzo nieciekawym, skorumpowanym otoczeniu. Na początku lat 60-tych wsadzono do więzienia przewodniczącego Rady Wojewódzkiej w Szczecinie, niejakiego Wolnego i szereg ludzi z jego otoczenia. Zielińskiego, pełniącego funkcję przewodniczącego tej Rady, nie dopadnięto w tej czystce, ale stracił wtedy pracę w Radzie Narodowej. Dzięki różnym układom, Zieliński wyjechał wówczas na pracownika dyplomatycznego do Ambasady RP w Budapeszcie, choć był tylko po maturze (za czasów ambasadora Kiljańczyka). Wiosną 1968 r. w ostatniej chwili udaremniono wyjazd Zielińskiego na kolejny raz do pracy w Budapeszcie (przypuszczalnie ze względów pochodzeniowych). Chwilowa nagonka antyżydowska jednak ustąpiła i w parę lat później (chyba w 1971 r.) Zieliński dotarł do Ambasady w Budapeszcie na wysokie stanowisko zastępcy ambasadora. Żydowskie afiliacje Zielińskiego były dość powszechnie znane – pamiętam, jak ostrzegali mnie przed jego żydowskim fanatyzmem i klikowością attaché prasowy Zenek Tarnowski i II sekretarz Ambasady, sekretarz POP, ale zupełnie równy chłop, Staszek Trębicki. Mimo wszystko, zdążyłem podpaść Zielińskiemu zaraz w 2 miesiącu mojego pobytu. Jak wspomniałem w jednym z poprzednich rozdziałów, na Węgrzech po stłumieniu Powstania Węgierskiego w życiu polityczno-kulturalnym pod egidą J. Kádára dominowała żydowska sitwa polityczna pod kierownictwem odpowiedzialnego za ideologię członka Biura Politycznego i sekretarza KC WSPR Györgya Aczéla (właść. Appela) i jednego z czołowych niegdyś stalinistów Antala Apro (właść.Kleina).. W kręgach tej sitwy żydo-komunistycznej ze szczególną nieufnością odnoszono się do Polski, nawet do jej władz komunistycznych. W pierwszych latach po 1968 r. w żydowskich kręgach partyjnych obawiano się, żeby do węgierskiej partii komunistycznej nie dotarła z Polski, z poparciem Moskwy, moczarowska „zaraza”. Mogłoby się to bowiem skończyć na Węgrzech przetrzebieniem tak silnej wówczas u władzy żydowskiej frakcji politycznej. Robiono więc, co się tylko dało, dla odcinania Węgier od Polski, straszenie węgierskich „towarzyszy” groźnym polskim „nacjonalizmem” i „antysemityzmem” oraz „klerykalizmem”. Szczególnie wielką rolę w tym ataku na Polskę odgrywali główni protegowani Györgya Aczéla z frakcji żydowskiej, Péter Rényi, przez kilka dziesięcioleci zastępca naczelnego redaktora organu KC WSPR „Népszabadság” i jego faworyt, kierownik działu kulturalnego w tymże organie Pál E. Fehér (później mój wróg nr 1 na Węgrzech). (Por. szerzej moja książkę Spory o historię i współczesność”,Warszawa 2000, ss.171-173).
Rozmiary niszczenia świadomości politycznej Węgrów przez rządzącą klikę, bez porównania większe, niż w Polsce przełomu lat 50-tych i 60-tych, prowokowały do coraz większego podskórnego rozdrażnienia Węgrów. Do pierwszego wybuchu tłumionych węgierskich uczuć narodowych doszło akurat w 2 miesiącu mego oficjalnego pobytu na Węgrzech 15 marca 1972 roku. Jest to data szczególnie ważna dla Węgrów. 15 marca 1848 roku, po wystąpieniu największego poety narodowego Sándora Petöfiego i tzw. młodzieży marcowej (marciúsi ifjúk) rozpoczęła się niemal dwuletnia walka niepodległościowa przeciw Habsburgom (szabadságharc). Po powstaniu niepodległych Węgier w 1918 r. właśnie 15 marca uznano za główne węgierskie święto narodowe. W dobie stalinizmu święto to jednak zniesiono (podobnie jak u nas święta 3 maja i 11 listopada). I odtąd, zamiast tak wielkiego jak 15 marca dnia dla węgierskiego narodu, Węgrzy musieli obchodzić dwa święta, przypominające im wciąż o neokolonialnej zależności od Związku Sowieckiego, tj. 4 kwietnia jako rocznicę „wyzwolenia” przez wojska sowieckie i 7 listopada (kolejne rocznice bolszewickiego przewrotu z 1917 r.). Po Powstaniu Węgierskim, na krótko przywrócono węgierskie święto narodowe w dniu 15 marca, by jednak szybko je znieść pod rządami kadarowskiej komunistycznej dyktatury, jeszcze przed obchodami marcowego święta w 1957 roku. Tym bardziej szokujące na tym tle były nieoczekiwane, tłumne protesty kilku tysięcy Węgrów, do jakich doszło 15 marca 1972 r. w kilku miejscach Budapesztu. Doszło do nich m.in. na placu, noszącym imię bohaterskiego premiera węgierskiego Lajosa Batthyányiego, zamordowanego w 1848 r. przez Austriaków. Oddziały komunistycznej milicji niezwykle brutalnie rozpędziły tłumy młodzieży, głównie studenckiej, manifestujące pod narodowymi flagami. W kilka miesięcy później skazano na więzienie szereg uczestników marcowej manifestacji.
Błyskawicznie, dosłownie w ciągu jednego dnia, zyskałem od przyjaciół węgierskich z cichej opozycji patriotycznej (głównie literatów i studentów) dokładny opis studenckiego protestu w Budapeszcie i brutalnych represji milicji. Opisałem to szeroko w notatce dla MSZ-u. I nagle zaczęła się kołomyjka z jej wysłaniem. Zieliński, jako radca, będący szefem działu politycznego ambasady, w którym pracowałem jako II sekretarz, próbował zastopować tę moją pierwszą notatkę ambasadzką, twierdząc, że niepotrzebnie wyolbrzymiam mało znaczące wydarzenie. Nie pogodziłem się z tym i parokrotnie chodziłem w tej sprawie do ambasadora Hanuszka. Ostatecznie moja notatka została wysłana do MSZ-u, choć na bardzo ograniczony rozdzielnik (To też była metoda!). Ja zaś odtąd miałem raz na zawsze „przechlapane” u mego zwierzchnika – „internacjonalisty” J. Zielińskiego. Mogę powiedzieć, że odtąd całe moje następne 2 lata i dwa miesiące pracy, aż do zwolnienia mnie na moją prośbę z zatrudnienia w budapeszteńskiej ambasadzie, były jednym wielkim ciągiem bojów z Zielińskim o moje kolejne notatki, ich „ustawianie” i poprawianie”. Cóż, zawsze byłem niepokorny.
Do kolejnego, szczególnie gwałtownego starcia z Zielińskim, doszło już po 5 miesiącach, we wrześniu 1972 r. Akurat gościliśmy wówczas w Budapeszcie przyjaciół, przejeżdżających na wczasy do Bułgarii. Należeli oni do opisywanej już tu naszej rozśpiewanej studenckiej grupy, której motorem był Jurek L. Przyjaciele z naszej grupy, po pierwszych wzajemnych relacjach po przyjeździe akurat rozsiedli się i ułożyli posłania, podczas gdy ja przeglądałem węgierskie czasopisma polityczne. Nagle zacząłem straszliwie kląć, jak rzadko mi się zdarzało. W węgierskim marksistowskim czasopiśmie „Kritika” za wrzesień 1972 r. znalazłem bowiem niezwykle plugawy, antypolski artykuł wspomnianego już kierownika działu kulturalnego w dzienniku KC WSPR „Népszabadság” Pála E. Fehéra. Wybrał on sobie akurat kolejną rocznicę wybuchu wojny po napaści Niemców na Polskę we wrześniu 1939 r. dla splugawienia polskiej armii. E. Fehér twierdził w swym paszkwilu, że polska armia nieprzypadkowo tak szybko przegrała, „w zaledwie dwa tygodnie” z Niemcami w 1939 roku. Według Fehéra nie było bowiem żadnej faktycznej różnicy ideologicznej między nazistowskimi Niemcami a ówczesną Polską. Oba kraje były bowiem, wg Fehéra, faszystowskie, i wyznawały tę samą ideologię, z tą tylko różnicą, że Niemcy były bardziej antypolskie, a Polska bardziej antyczeska. E. Fehér dodawał, że w przeciwieństwie do Polski, Czechosłowacja była prawdziwym przeciwnikiem Niemiec nazistowskich, bo była autentyczną demokracją. Nie zauważył tylko jednego, że czeska demokracja nie zdobyła się na wystrzelenie nawet jednego naboju przeciw Niemcom.
Paszkwil E. Fehéra po prostu mnie rozwścieczył. Jeszcze tego samego wieczoru, zamiast rozmawiać z fajnymi gośćmi z Polski, zabrałem się do pisania notatki z taką gniewną werwą, że aż furkotała maszyna do pisania. Opisałem na kilku stronach cały ciąg antypolskiego paszkwilu E. Fehéra i osobno dołączyłem jego dokładne tłumaczenie. Sugerowałem jak najszybsze wystąpienie w tej kwestii z protestem do Węgrów. Myślałem, że sprawa dzięki memu tekstowi będzie bardzo szybko załatwiona. Bardzo się myliłem. Nagle wynikła pięciodniowa kołomyja. Zieliński przekonał niezbyt lotnego umysłowo ambasadora, że ja znowu przesadzam i nie należy się wdawać w niepotrzebne spory co do przedwojennej historii (niech to poruszają na swych konferencjach historycy). Tym bardziej – mówił Zieliński – będzie to niepotrzebne, że towarzysze węgierscy i tak wytykają nam wciąż dawny sojusz Horthyego i Piłsudskiego. Nasz protest uznają zaś za polską nacjonalistyczną próbę wybielania sanacyjnej armii.
Dni mijały, a notatka była wciąż zablokowana i żadnego protestu z naszej strony nie było, a ja chodziłem coraz bardziej rozgorączkowany i wściekły. I wreszcie wybrałem najskuteczniejszą drogę, dzięki poczynionym wcześniej znajomościom w węgierskim Ministerstwie Kultury. Zacząłem odwiedzać różnych urzędników z tego Ministerstwa, przekonując ich, do jak wielkiej antypolskiej głupoty doszło w „Kritice”. Szybko poskutkowało, bo niektórzy co bardziej patriotyczni urzędnicy od dawna nie znosili starego antywęgierskiego donosiciela E. Fehéra. Najskuteczniejsza okazała się moja wizyta u dyrektora departamentu w Ministerstwie Kultury, b. dyrektora obcojęzycznej biblioteki im. Gorkiego Gyuli Tótha. Po rozmowie ze mną Tóth spisał notatkę i przesłał wyżej do MSZ i do szefa wydziału kultury KC WSRR. I nagle wyszła bardzo przykra sytuacja dla Zielińskiego. Oto z samego węgierskiego KC przeproszono za sprawę, którą on chciał skutecznie utopić bez rozgłosu w Ambasadzie.
Triumf mój był, oczywiście, tylko chwilowy i pozorny, można było powiedzieć nawet, że było to pyrrusowe zwycięstwo. Zieliński odtąd zaczął maksymalną akcję bezpardonowego szkalowania mnie, sięgając do przeróżnych chwytów, godnych najgorszych donosicieli. Chciał przede wszystkim maksymalnie mnie uczernić ideologicznie, wykorzystując w tym celu mój dość wyjątkowy, jak na Ambasadę i MSZ status bezpartyjnego. Potrafił, na przykład, obłudnie zwierzać się na mój temat radcy gospodarczemu Ambasady (nie wiedząc, że przyjaźnimy się i często gramy razem w szachy, mieszkając w pobliżu siebie na Górze Gellerta). Mówił mu: „Wiesz, ten Robert to bardzo zdolny człowiek i świetnie zna węgierski. Tylko zupełnie nie mogę pojąć, co on reprezentuje ideologicznie. Chciałem go wciągnąć do Partii, zaproponowałem mu przystąpienie, obiecując nawet, że go osobiście do niej zarekomenduję. A on mi na to odpowiedział: „Albom to ja głupi?”
Było to wyjątkowo bezczelne kłamstwo ze strony Zielińskiego. Nawet na pierwszym roku studiów nie pozwoliłbym sobie na tego typu wyrażenie swego stosunku do PZPR, i to jeszcze w rozmowie z moim śmiertelnym wrogiem! Radca gospodarczy oczywiście nie uwierzył Zielińskiemu. Zastanawiałem się jednak, jakie są reakcje różnych polskich oficjeli, odwiedzających budapeszteńską ambasadę, i pomyślałem, że oto rozpościera się nade mną swoista pajęczyna. Wyobrażałem sobie, ile tam już w Warszawie piętrzy się na mnie donosów, wysłanych z Budapesztu. Jeden z takich raportów cichaczem ujawniła mi maszynistka – żona młodego Kłosiewicza. Zaśmiewała się, że niedokształcony Zieliński napisał o mnie i innym krytyku antypolonizmu na Węgrzech – attache prasowym Zenku Tarnowskim, że jesteśmy „ekstermistami”. Cóż, Zieliński był tylko po maturze, choć pełnił funkcję zastępcy ambasadora. Dopiero w 10 lat później skończył zaocznie studia, co ułatwiło mu wyjazd, dzięki protekcji gen. W. Jaruzelskiego na stanowisko ambasadora PRL do Budapesztu. Swoje kompleksy wobec moich tytułów naukowych Zieliński odreagowywał, mówiąc o mnie z przekąsem „doktorek”.
Jak bezczelne były niektóre, słane z Budapesztu, donosy na mój temat, świadczy ujawniony później leżący w zbiorach IPN-u „Wprost” donos, jakobym miał wówczas dwa samochody i w ogóle zajmował się nielegalnym handlem samochodami. Rzecz w tym, że nigdy w życiu nie prowadziłem samochodu i nie miałem nigdy prawa jazdy, bo aż nadto wiem, do czego się nie nadaję. A do prowadzenia samochodu nie nadaję się z dwóch względów. Po pierwsze – jestem potwornie roztargniony. Po drugie – jestem ogromnym pasjonatem, który jeśli coś robi, pisze, etc., to zajmuje się wyłącznie tym, niemal obsesyjnie, do imętu! Nie chciałem, by ze mną powtórzyło się to, co przytrafiło się memu węgierskiemu przyjacielowi, eseiście i krytykowi, Béli Pomagatsowi. Béla prowadził samochód, gdzieś daleko za Budapesztem, i równocześnie ciągle myślał o kolejnym rozdziale książki o węgierskim pisarzu Tiborze Déry. Tak mocno się zamyślił, że nie zauważył zakrętu, wpadł na drzewo, rozbił samochód w drobiazgi i sam wylądował na trzy miesiące w szpitalu.
W podjazdach przeciwko mnie Zieliński wykorzystywał całkowitą bezwolność ambasadora Tadeusza Hanuszka. Pomimo, że to on ściągnął mnie do Ambasady do Budapesztu, teraz coraz bardziej ulegał intrygom Zielińskiego przeciw mnie. W niemałym stopniu wpływało na to ogromne osłabienie pozycji samego Hanuszka. Kiedy wyjeżdżał na ambasadora do Budapesztu, cieszył się poparciem premiera Józefa Cyrankiewicza, z którym znali się od obozu w Auschwitz. W międzyczasie jednak, na skutek grudniowego buntu robotników Wybrzeża, Cyrankiewicz stracił premierostwo i wylądował na mało znaczącym stanowisku przewodniczącego Polskiego Ruchu Obrońców Pokoju. Takie poparcie znaczyło wówczas bardzo niewiele. A tymczasem jego zastępca Zieliński miał poparcie różnych wpływowych osób z lobby żydowskiego w Polsce, nawet paru kierowników wydziału KC PZPR. Zieliński, zdając sobie sprawę z przewagi swych politycznych układów nad Hanuszkiem, tym mocniej „nadawał” mu, że ja wraz z attache Z. Tarnowskim szukamy wciąż tylko dziury w całym na Węgrzech, wynajdujemy jakieś antypolonizmy i ciągle opisujemy rzekome węgierskie trudności gospodarczo-społeczne i wymyślone podskórne konflikty. A wszystko to tylko jakieś mrzonki, bo Węgierska Republika Socjalistyczna należy do szczególnie kwitnących krajów obozu. Potem Zieliński dodawał coraz śmielej – widać bezpartyjny i konstruuje rzekome konflikty po to, by zakłócić bratnie stosunki dwóch krajów socjalistycznych. Wynurzenia Zielińskiego wyraźnie znajdowały posłuch u naiwnego ambasadora. Już pod koniec mojej pracy w Ambasadzie, Hanuszek porównał moje notatki w Ambasadzie do opinii jakiegoś wydumanego Zoila o którejś z pięknych aktorek typu Brigitte Bardot. Oto jadowity krytyk – czyli ja – zamiast zachwycać się pięknem aktorki, ciągle wskazuję tylko na jakiś mały pryszczyk, który zauważyłem na tyłeczku aktorki.
Tym rzekomym „pryszczykiem” były coraz bardziej nasilające się w kierownictwie węgierskim i w aparacie władzy spory lat 1972-1974. Chodziło o konflikty wokół węgierskiej reformy gospodarczej i rosnące naciski Breżniewa na Węgry. Doszło wtedy do usunięcia czołowych węgierskich reformatorów gospodarczych typu R. Nyersa i wzrostu trudności gospodarczych kraju.
Żeby było zabawniej, przypomnę, że Zieliński stosował specjalną podwójną grę wobec Hanuszka. Jemu wmawiał, że „ekstermiści” ambasadzcy, tacy jak ja, wymyślają trudności i konflikty w kraju tak kwitnącym, jak Węgry. Tumaniony przez niego Hanuszek pisał potem w powyższym stylu w raportach do MSZ i KC PZPR. A potem Zieliński jechał do kraju i w rozmowie z wysokimi oficjelami z KC PZPR i MSZ-u rozgadywał się na temat, jaki ciemny jest ten Hanuszek, jak on nie widzi istniejących na Węgrzech ostrych napięć społecznych i gospodarczych. I sypał, jak z rękawa, niepokojącymi wiadomościami, zaczerpniętymi często z opracowań moich i Tarnowskiego. Przebiegła taktyka Zielińskiego okazała się bardzo skuteczna. Dzięki jego intrygom w Kraju, ambasador Hanuszek odjechał w końcu z placówki z opinią jednego z najmniej rozgarniętych i kompetentnych ambasadorów. Zieliński zaś powszechnie był uważany przez warszawskich oficjeli za jedynego prawdziwego znawcę tego, co „w trawie piszczy” w Budapeszcie.
Hanuszek był w ogóle człowiekiem o bardzo słabym charakterze. Interesujący zapis na ten temat znalazłem w pamiętnikarskiej książce b. prokuratora generalnego PRL Andrzeja Burdy: „Przymrozki i odwilże. Wspomnienia z lat 1945–1957 ”( Lublin 1987). Okazało się, że po uwięzieniu przez gestapo załamał się całkowicie.

W walce z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech

Pomimo ciągłych szykan zwierzchnika – J. Zielińskiego, ja wciąż kontynuowałem zajmowanie się drażliwymi tematami różnych antypolonizmów w prasie i wydawnictwach węgierskich, sprawami polsko-żydowskimi i węgiersko-żydowskimi, napięciami w węgierskim życiu politycznym i społecznym. A więc wszystkim tym, co Zieliński chciał starannie ukryć „pod korcem”. Wobec jego ciągłych intryg przeciw mnie, stosowałem uparcie taktykę „ucieczki do przodu”. Po prostu starałem się znaleźć jak najwięcej dowodów na moje tezy o wyraźnych przejawach antypolonizmu na Węgrzech i przekazać je jak najszybciej do Centrali – MSZ, mimo prób blokowania moich działań przez Zielińskiego. Trzeba tu jeszcze raz podkreślić, że ogromna część ataków antypolskich (mniej więcej 95 procent) wywodziła się z komunistycznych środowisk żydowskich. Powody tego już wyjaśniałem w rozdziałku „Mój węgierski rok 1968”. Właśnie tam, na Węgrzech, w kraju „bratanków”, po raz pierwszy w życiu mocno uczuliłem się na istnienie w świecie groźnego antypolonizmu, i to uczucie pozostało mi po dziś dzień. Byłem po prostu zaskoczony ogromną ilością różnych prasowych i wydawniczych, mniejszych i większych oszczerstw na temat dziejów Polski i współczesnych Polaków. Z czego to wszystko wynikało? Bardzo trafnie to zdefiniował, studiujący w owych latach na Węgrzech, obecny wiceprezes Krajowej Izby Gospodarczej Marek Kłoczko. Świetnie znający sytuację na Węgrzech Marek Kłoczko powiedział, że zafałszowywania historii Polski na Węgrzech wynikają z dwóch powodów: „ze strachu przed Sowietami i z węgierskich sympatii do Niemców” .I rzeczywiście, strach przed Sowietami powodował ciągłe powielanie w węgierskich książkach popularno-naukowych i podręcznikach najgłupszych twierdzeń sowieckiej historiografii na temat różnych konfliktowych spraw polsko-sowieckich. Do tego dochodziło jednak również tradycyjnie niesamowicie silne germanofilstwo. O dziwo, mimo wymordowania milionów Żydów przez Niemców, to germanofilstwo odnajdywałem również wciąż w publikacjach węgierskich Żydów-komunistów. Na Węgrzech po raz pierwszy zetknąłem się z tak silnym żydowskim germanofilstwem.
Wychodząc z realnych ocen sytuacji, szybko doszedłem do wniosku, że wysyłanie do kraju notatek, informujących o prosowieckich fałszerstwach obrazu stosunków polsko-sowieckich nie przyniesie żadnego skutku., Najwyżej ułatwi rzucanie przez Zielińskiego dalszych oskarżeń o zajadły antysowietyzm. (Dopiero w latach 80-tych, nie będąc już skrępowany już żadnymi układami ambasadzkimi, w rozmowach komisji podręcznikowych z Węgrami, zacząłem sobie pozwalać na maksymalne wytykanie przekłamań w duchu pro-sowieckim). Postanowiłem za to tym mocniej podnosić alarm wobec różnych przejawów germanofilstwa w obrazie stosunków polsko-niemieckich, występujących w węgierskich publikacjach prasowych i książkowych. Tu liczyłem, nie na próżno, że niektóre osoby w MSZ-owskiej centrali jednak poruszą się patriotycznie, czytając pieczołowicie przysłane przeze mnie przykłady. Na przykład, w „Historii Niemiec” („Németország története”), wyszłej spod pióra węgierskiego historyka niemieckiego pochodzenia Emila Niederhausera, znalazłem całą porcję proniemieckich interpretacji kosztem Polski. Począwszy od wyraźnego usprawiedliwiania roli Prus w polskich rozbiorach po nachalne tłumaczenie, jak to niebacznie przyznany Polakom w Wersalu w 1919 r. „korytarz” odciął Prusy Wschodnie od głównych terenów kraju macierzystego (tj. Niemiec). Tego typu twierdzenia o szkodliwości „korytarza”, przyznanego Polsce, powtarzały się wręcz nagminnie w węgierskich publikacjach.
, 256-279, 283-285, 301-303, 307-308).

Moi przyjaciele węgierscy

Przymusowe unikanie mówienia o drażliwych spraw w mieszkaniu (zwłaszcza wszelkich spraw, odnoszących się do Związku Sowieckiego i polskiej polityki, a także spraw żydowskich) nadrabiałem z nawiązką w mieszkaniach moich węgierskich przyjaciół, a miałem ich doprawdy bardzo wielu. Muszę tu powiedzieć z całym uznaniem dla Węgrów, że nigdy przez te parę lat pracy w Ambasadzie nie zwiodłem się na ich lojalności. Przecież przynajmniej z paruset Węgrami swobodnie rozgadywaliśmy się o tym, co myślimy o komunistycznym reżimie. Nikt z tych Węgrów mnie nie sypnął, a wystarczyłoby parę zdań, by z trzaskiem, ciupasem odesłano mnie do Polski. Mój śmiertelny wróg Zieliński nie omieszkałby skorzystać z jakiegokolwiek, najmniejszego nawet dowodu mojej „antysocjalistycznej” zdrady. Z dumą za to zawsze wspominam dedykację na książce jednego z moich najlepszych węgierskich przyjaciół z czasów ambasady, słynnego poety i eseisty Sandora Csooriego (po 1989 r. S. Csoori, wielce zasłużony w opozycji pisarskiej przeciw kadaryzmowi, przez wiele lat sprawował funkcje prezesa organizacji, zajmującej się kilkumilionową węgierską diasporą; był odpowiednikiem Stelmachowskiego). W 1974 r. właśnie Csoori napisał mi w swej książce „Utazas, felalomban: Robert Nowaknak, draga baratomnak, minden titkunk tudojajanak, minden gondolat kepviselöjenek”. (Robertowi Nowakowi, mojemu drogiemu przyjacielowi, znawcy wszystkich naszych sekretów, reprezentantowi wszystkich naszych myśli). Tacy wspaniali węgierscy przyjaciele osładzali mi wszystkie zagrożenia ze strony ambasadzkich skorpionów z kliki Zielińskiego. Mogę się pochwalić również inną piękną dedykacją S. Csooriego z 11 grudnia 1987 r.na jego książce: „Keszulodes a szamadasra”: „Nowak Robinak, a magyarok legjob lengyel szoszolojanak, Regi baratsaggal” (Robercikowi Nowakowi, najlepszemu polskiemu rzecznikowi Węgrów, z wyrazami starej przyjaźni).
Z dumą mogę się pochwalić, że w owych latach utrzymywałem na Węgrzech kontakty z całą węgierską elitą patriotyczną. Odbyłem m.in. dłuższą rozmowę z największym wówczas węgierskim twórcą literackim, poetą, pisarzem i eseistą Gyullą Illyésem, wiceprezesem światowego Pen Clubu. Bardzo ucieszyła mnie możliwość spotkania z tym sędziwym twórca węgierskim, wielkim przyjacielem Polaków. (W 1948 r. był autorem scenariusza do filmu, poświęconego przyjaźni generała Józefa Bema i największego poety węgierskiego Sandora Petofiego). Illyés był m.in. autorem napisanego w 1956 r. i przez późniejsze dziesięciolecia nie publikowanego na Węgrzech książce „Rzecz o tyranii” Pisał tam m.in.:

(…) gdzie jest tyrania, każdy ogniwem jest łańcucha,
Zapowietrzony jej tchnieniem, sam stajesz się tyranią (…)
Bo tam, gdzie jest tyrania, wszystko jest daremne:
Śpiew najlepszy, i cokolwiek zrobisz (…)”.
(tł. A. Międzyrzecki)
Poza poezją, przyciągał mnie swymi pięknymi esejami, zwłaszcza o tematyce historycznej. W tak podobnym do polskiego, odwiecznym węgierskim sporem między orientacją powstańczą i ugodową, stał zdecydowanie po stronie orientacji powstańczej. W eseju „Węgrzy”, tłumaczonym przeze mnie na polski (por. „Węgierskie wyznania. Eseje i rozważania o kulturze”, Warszawa 1979, s. 36-37), Illyes pisał: „Żadna z naszych walk powstańczych nie miała nadziei na zwycięstwo. Zaskakujące jest to, że najmniej szans miały one w samym momencie ich rozpoczęcia: wróg był przynajmniej dwudziestokrotnie silniejszy, zdrowy rozsądek cofnąłby się przed takim przedsięwzięciem. Naród, słynny z trzeźwości i rozwagi widzi, że jego ryzykanckie porywy są z góry skazane na klęskę, a jednak wciąż ponawia swe ataki na Goliata. Jego złe przeczucia tylekroć się już sprawdziły, nie wyciąga jednak wniosków z tej lekcji. Nasza historia nie uczy logiki. Uczy tego – i to jest w niej pocieszające i wzniosłe – że w życiu narodów mają sens również i takie pojęcia, jak odwaga, męstwo, przywiązanie do ideałów. (…)”.
Idee Illyésa były mi ogromnie bliskie, bo sam zawsze byłem rzecznikiem orientacji popowstańczej. Z połowę naszej długiej rozmowy z Illyésem poświęciliśmy dyskusji o zygzakach węgierskiej i polskiej historii. W pewnym momencie skonstatowałem: „ – My, Polacy, do końca wytrwaliśmy przy tej orientacji popowstańczej. A jednak Węgrzy po 1849 r. jakoś odeszli z tej powstańczej drogi w stronę ugody, począwszy od kompromisu 1867 r.”. Illyés przerwał mi krótkim, ale jakże znaczącym wtrętem – „A 56 rok?!”. Zawstydziłem się w tym momencie. Bo rzeczywiście Powstanie Węgierskie 1956 r. było wtedy do tego stopnia przemilczane, spychane w same tyły świadomości, zresztą na Węgrzech jeszcze bardziej, niż w Polsce, gdzie niczym nie groziło jego przypominanie w rozmowach. A przecież to właśnie Powstanie było tak wspaniały, tragicznym wzlotem, który oddziaływał na tak wiele osób w Europie i świecie. I na moje życie…
Do najciekawszych moich węgierskich przyjaciół z kręgu patriotycznego należeli m.in. jeden z największych węgierskich poetów László Nagy, filmowy reżyser Ferenc Kosa, który stworzył szereg filmów w oparciu o scenariusze S. Csooriego, niebywale dowcipny dramaturg i komediopisarz István Csurka, później w latach 90-tych przywódca partii narodowej, historyk Lajos Für, później minister obrony w pierwszym demokratycznym rządzie po 1989 r. Józefa Antalla, krytyk literacki i profesor Mihaly Czine, wielki przyjaciel Polaków, długoletni sekretarz Węgierskiego Związku Pisarzy z nurtu patriotycznego Zoltán Fabian.
Innym, świetnym węgierskim przyjacielem był nonkonformistyczny patriotyczny krytyk literacki Ferenc Kiss, u którego, jak to wcześniej opisałem, padliśmy w styczniu 1971 r. ofiarami 10-godzinnego maratonu dyskusyjnego przy winie i brzoskwiniówce. Ogromnie ciepło wspominam również świetną tłumaczkę literatury polskiej Romanę Gimes, która zapoznała mnie z licznymi węgierskimi wielkościami literackimi, a przy tym ostrzegała przed najgorszymi węgierskimi polakożercami. Osobne, ważne miejsce w gronie węgierskich przyjaciół zajmował świetny eseista i krytyk literacki Bela Pomogáts, późniejszy prezes Związku Węgierskich Pisarzy, właściciel najwspanialszej budapeszteńskiej biblioteki dzieł historycznych i literackich. Zostawiał mnie na wiele godzin w swym mieszkaniu, co ułatwiało mi pochłanianie najlepszych dzieł z kanonu węgierskości, w bardzo przyjemnych warunkach. Był wreszcie najwybitniejszy z moich przyjaciół Gyula Juhasz, płynący pod prąd ze swymi książkami, występującymi w obronie przedwojennej polityki zagranicznej premiera Pala Telekiego i innych. Był wspaniałym sojusznikiem Polaków bojach z węgierskimi (najczęściej żydowskimi dogmatykami). Jego odwaga kosztowała go wiele, zmarł przedwcześnie na serce w wieku ok. 60 lat. Przed śmiercią był dyrektorem węgierskiej Biblioteki narodowej, co wykorzystałem, zyskując dzięki niemu nieograniczony dostęp do książek zakazanych, tzw. cymelii. Wśród przyjaciół byli dwaj młodzi poloniści: Csaba Kiss Gy. i István Kovacs. Naprawdę wiele im pomogłem, ale zawiedli w momencie próby, więc nie chcę tracić czasu na uwagi na ich temat. Wielkim rozczarowaniem był dla mnie – z innych powodów – słynny węgierski eseista Sandor Fekete, który za napisanie w 1957 r. konspiracyjnego tekstu pod pseudonimem Hungaricus (przełożonego z angielskiego na polski przez samego Czesława Miłosza i wydanego w jego książce „Węgry”), odsiedział szereg lat ciężkiego więzienia. Fekete był niezwykle inteligentnym rozmówcą i wielokrotnie „spiskowaliśmy” w jego budapeszteńskim mieszkaniu nad brzegiem Dunaju. Powoli jednak zaczął awansować w życiu kulturalnym, stając się nawet naczelnym redaktorem tygodnika kulturalnego „UJ Tukor”, i wtedy, niestety, przeszedł na stronę władzy, występując przeciw patriotycznej opozycji. Być może o tej „zdradzie” zadecydowała dużo bardziej konformistyczna, choć bardzo inteligentna jego żona dziennikarka. Trudno powiedzieć, ale było bardzo przykro. Bata, Goncz.
O mało nie zapomniałbym wymienienia jeszcze jednego Fekete – Gyuli, pisarza i publicysty, który od początku lat siedemdziesiątych donośnie bił na alarm w sprawie pogarszającego się stanu demograficznego Węgier. Ostrzegał przed groźbą spadku ludności Węgier (200 tysięcy aborcji rocznie w małym, 10-milionowym kraju). Fekete i liczni inni pisarze Węgierscy lamentowali, że jak tak dalej pójdzie, to nie będą mieli dla kogo pisać, bo tak bardzo ubywa Węgrów. Rządowa prasa, zwłaszcza typowi politrucy z żydokomuny typu E. Fehera, błyskawicznie oskarżyli Fekete i jego kolegów o wszczynanie niepotrzebnych alarmów i „nacjonalizm”. Tyle, że alarmy Fekete aż nadto się sprawdziły. Tylko w ostatnich latach ubyło z 600 tys. Węgrów.

Starałem się jak najszybciej wydostać spod nienawistnej kurateli Zielińskiego jako szefa działu politycznego. Zieliński, chcąc utrącić mój zapał do niektórych, „trefnych” jego zdaniem, tematów (takich, jak walka z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech) narzucał mi, jako zwierzchnik, zajmowanie się najgorszymi możliwymi nudziarstwami w ówczesnej sytuacji. Takimi, jak np. referowanie sytuacji węgierskich związków zawodowych czy sytuacji w równie mało wówczas ciekawym, Patriotycznym Froncie Ludowym (odpowiednikiem polskiego Frontu Jedności Narodu). Widziałem, że zbyt długo takich „zleceń” już nie wytrzymam. Zabiegałem więc usilnie u ambasadora Hanuszka, aby w związku z kończeniem się okresu pracy dyplomatycznej radcy kulturalnego Jakubowskiego w Ambasadzie, zabezpieczył przejęcie przeze mnie po nim wydziału kulturalnego w ambasadzie. Hanuszek obiecał mi to w końcu solennie i odtąd tylko czekałem na upragnioną chwile, gdy urwę się od skorpionowatego Zielińskiego i przejdę na samodzielną działkę kultury. Czekałem, aż wreszcie w sferze kultury będę robił rzeczy najbardziej potrzebne, znając całą węgierską patriotyczną elitę kulturalną. W międzyczasie, nawet pracując w dziale politycznym, starałem się maksymalnie wspierać pozostawionych samopas (przy takim Jakubowskim) węgierskich polonistów, m.in. Romane Gimes, Istvana Kovacsa i Csabę Gy. Kissa. Pomogłem w stworzeniu specjalnych polskich kulturalnych numerów „Tiszataju” i „Nepszara”.

Jak „ podstępem” przeforsowałem na Węgrzech wydanie książki o Powstaniu Warszawskim

Choć nie pracowałem w dziale kultury, dzięki różnym znajomościom i przyjaźniom namówiłem węgierskich wydawców na wydanie szeregu polskich książek. Szczególnie dumny jestem z fortelu, którym doprowadziłem do wydania na Węgrzech pierwszej ciekawszej książki o Powstaniu Warszawskim pióra Lesława Bartelskiego. O co poszło w tej sprawie? Przez cały pierwszy rok mej pracy ambasadzkiej wciąż suszyłem głowę mocno zaprzyjaźnionemu ze mną patriotycznemu Węgrowi Endre Bassa, kierownikowi bardzo liczącej się redakcji historycznej w wydawnictwie Kossuth Kiadó. Bassa był świetnym znawcą historii. Został w pewnym momencie nawet przewodniczącym Węgierskiego Towarzystwa Historycznego. Do prawdziwych przyjemności, w związku z jego erudycją, należały więc wspólne godziny deliberowań o historii. W rozmowach z Bassą ciągle kontynuowałem fakt, że na Węgrzech ciągle nie ma ani jednej, choć trochę poważnej książki o Powstaniu Warszawskim. Istnieją tylko nędzne popłuczyny w stylu wydanej w czasach stalinowskich książki „Trzy klęski reakcji polskiej” Kirchmayera i wydanej dużo później, ale też złej, schematycznej książki Zenona Kliszki o Powstaniu Warszawskim. Przypomniałem, że Kliszkę świeżo wyrzucono na margines życia politycznego, wraz z Gomułką i że dziś wspomina się o nim jako o ograniczonym umysłowo dogmatyku. Czy naprawdę nie stać Węgrów – pytałem – na to, by wydali prawdziwie reprezentatywną książkę o Powstaniu Warszawskim? Bassa miał w końcu już szczerze dość mego ciągłego nękania go jednym tematem. Pewnego dnia powiedział: „No dobrze, Robert, wydamy Wam książkę o Powstaniu Warszawskim, ale pod jednym warunkiem – nie może być grubsza, niż 200 stron. Ucieszyłem się, ale potem zacząłem się trochę martwić. Zdecydowanie najlepszą książką o Powstaniu Warszawskim była książka Borkiewicza, ale miała 500 stron z górą. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, aby nie stracić tak ważnej szansy, stworzonej mi przez E. Bassę. Wreszcie trafiła się okazja – znalazłem odpowiednią książkę, właśnie wspomniane „Powstanie Warszawskie” L. Bartelskiego, 200-stronicowa i stosunkowo rzetelna. Zaraz wystąpił jednak jeden szkopuł. Okazało się, że książkę Bartelskiego poprzedza obrzydliwy, ideologiczny wstęp partyjniaka Bohdana Czeszki, bez którego przypuszczalnie byłoby niemożliwe wydanie tej książki w Polsce. We wstępie Czeszko, były żołnierz Armii Ludowej, niemiłosiernie, choć wbrew prawdzie, chłostał Bartelskiego za barak odpowiedniego docenienia wkładu Armii Ludowej w powstańcze walki i rzekome przecenienie bojowego wkładu Armii Krajowej. Na dodatek, Czeszko ostro krytykował Bartelskiego za brak odpowiedniego pokazania sowieckich zbrojnych prób pomocy dla Warszawy. – „Oj, niedobrze – pomyślałem – znając węgierską, tak uzasadnioną po 1956 r. strachliwość w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło stosunków z Sowietami. Po przeczytaniu takiego wstępu Czeszki na pewno się przerażą i zastopują wydanie książki. Jak z tego wyjść? Niewiele się zastanawiając, postanowiłem wyrwać wstęp Czeszki do książki. Było to 16 stron, akurat scalonych ze sobą jako odrębna całość. Udało mi się je wyrwać tak, by nie było to zauważalne. Bassa oddał książkę do tłumaczenia. Książka „Powstanie Warszawskie” i przekład na tyle się spodobały, że wydano ją w nakładzie 20 tys. egzemplarzy na małe, 10-milionowe Węgry, a więc faktycznie w większym nakładzie, niż w Polsce. Bartelski później publicznie zaakcentował moja zasługę w doprowadzeniu do wydania jego książki na Węgrzech, mówiąc w wywiadzie dla „Słowa – Dziennika Katolickiego”
Warto dodać, że jednak mój fortel ze wstępem Czeszki został w końcu odkryty na Węgrzech. Powiedział mi o tym sam Bassa. Po przetłumaczeniu książki potrzebny był Węgrom jeszcze jeden egzemplarz książki Bartelskiego do skonfrontowania z przekładem. I wtedy natrafiono na nieznany wcześniej tekst wstępu Czeszki. Bassa najwidoczniej uznał tekst książki Bartelskiego za zbyt dobre czytadło, by zablokować taką książkę po jej przełożeniu.

Plagiat Dąbrowskiego

Mieliśmy nad sobą w centrali MSZ-u jako „rzeczoznawcę” od spraw węgierskich niejakiego Bogumiła Dąbrowskiego. Był ogromnie niekompetentny, mało lotny umysłowo i słynął z przysłowiowego wręcz lenistwa. Nie lubiliśmy się z wzajemnością. On mnie za to, że przysyłałem zbyt obszerne notatki, co zmuszało go do większego, niż normalnie, wysiłku. Bał się jednak je poprawiać merytorycznie, i głównie ograniczał się do nanoszenia przecinków i średników. Dąbrowski należał do dużej grupy przypadkowych „specjalistów” od węgierskiego, tzw. boglarczyków. Nazywano ich tak od polskiego jedynego gimnazjum w czasie wojny na Węgrzech, w miejscowości Balatonboglar. Nota bene, schroniło się tam także wiele dzieci żydowskich, stąd ta znajomość węgierskiego m.in. u Jerzego Zielińskiego). Boglarczycy stanowili swoisty klan wśród „specjalistów” od węgierskiego po wojnie. Było tak, pomimo faktu, że przeważająca większość z nich, poza kilku wyjątkami, nie należała do jakichś szczególnie zdolnych osób. W każdym razie sam Dąbrowski na pewno nie należał do tych najzdolniejszych wyjątków. Przekonała mnie o tym aż nadto dobitnie groteskowo-komiczna wręcz afera z plagiatem Dąbrowskiego. Pewnego dnia ambasador Hanuszek nagle przypomniał sobie, ze jestem specjalistą od historii i zwrócił się do mnie, bym jak najszybciej zrecenzował przysłany z MSZ-u projekt broszury Dąbrowskiego o historii stosunków polsko-węgierskich. Tekst broszury był stosunkowo niewielki - około 30 stron. Szybko przekonałem się jednak, że to, co spłodził Dąbrowski, jest po prostu straszne w czytaniu. Dominowała tam jakaś potworna polszczyzna i wyraźnie węgierska składnia zdań, częstokroć z orzeczeniem na końcu, jak w języku węgierskim. Na dodatek, tekst od początku roił się od strasznych błędów stylistycznych i merytorycznych. Na przykład, już na pierwszej stronie, dzielny towarzysz z MSZ-u informował, że Polacy są szczepem! (Jak Indianie – komentował później złośliwie attache Zenek Tarnowski). W małej broszurce można było znaleźć kolosalne wręcz byki, jak na „specjalistę” od historii stosunków polsko-węgierskich. Dąbrowski potrafił nawet mylić kolejność królów polskich, Batorego umieszczając przed Henrykiem Walezym. Najbardziej rozśmieszała mnie jednak toporna stylistyka Dąbrowskiego. Np. z jednego jego tekstu wyraźnie wynikało, że Bolesław Chrobry i węgierski król Istvan I mieli po dwóch ojców! Jednego w Polsce i jednego na Węgrzech. Przyglądałem się i przyglądałem dziwolągom w tekście Dąbrowskiego i nagle uprzytomniłem sobie, gdzie ja już to wszystko czytałem. Otóż okazało się, że Dąbrowski zerżnął swą rzekomą pracę z testu bardzo dobrego, skądinąd, znawcy stosunków węgiersko-polskich, madziarskiego naukowca profesora Endre Kovacsa. Stąd ta potworna składnia! Na dodatek, Dąbrowski najwidoczniej nie miał pojęcia o historii, i tłumacząc tekst przy nienajlepszej, jak widać, swojej znajomości węgierskiego, dodał „twórczo” liczne błędy merytoryczne. Teraz już byłem „w domu”. Zabrałem się ze swadą i ogromną przyjemnością do zajadłej recenzji. Z 30-stronicowej niedoszłej broszurki Dąbrowskiego napisałem ponad 11 stron szyderstw. 

Wszyscy w ambasadzie mieli morze zabawy z tej okazji.
Najlepsza był końcówka mojej recenzji. Uderzając w bardzo poważne, wręcz patetyczne tony, pisałem: „Towarzysz Dąbrowski podjął się ogromnie doniosłego przedsięwzięcia. Gruntownie napisana broszura o dziejach stosunków polsko-węgierskich jest bowiem bardzo potrzebna dla wspierania owocnej przyjaźni obu naszych bratnich narodów. Trzeba jednak postawić autorowi broszury – tow. Dąbrowskiemu jeden nieodzowny warunek. Musi całą broszurę napisać od nowa własnymi słowami, bo inaczej spotkamy się z gniewem i protestami autora oryginalnego tekstu węgierskiego – historyka prof. Endre Kovacsa”.. Po takiej recenzji – jak przypuszczałem – miałem jak w banku kolejnego wroga w MSZ-cie, pana Dąbrowskiego. Ile jednak było z tego śmiechu w centrali – niektórzy skserowali sobie nawet moją recenzję.

Decyzja odejścia z ambasady

Jak już wspomniałem, ogromnie mocno oczekiwałem na odejście od znienawidzonego Zielińskiego i przejęcie w swoje ręce samodzielnej działki kultury. I nagle spadły na mnie dwie szokujące wieści, dosłownie jak grom z jasnego nieba. Po pierwsze, odchodził z ambasady mój główny kompan w bojach Zenek Tarnowski, który zarazem był osobą o świetnym poczuciu humoru, a tut ogromny na tle niektórych ponuraków ambasadzkich. Co gorsze, okazało się jednak, że Zieliński zadbał o zastąpienie Tarnowskiego jako attache prasowego przez swojego bardzo dobrego kompana, podobno także przy popijaniach, niejakiego Sokołowskiego z Ruchu Obrońców Pokoju. Sokołowski nie miał żadnego pojęcia o Węgrzech i nie znał żadnego słowa z języka węgierskiego. Nie przeszkodziło to jednak, dzięki protekcji Zielińskiego, w mianowaniu Sokołowskiego jako radcy prasowego w Ambasadzie w Budapeszcie. Oto, jak dbano o fachowe kompetencje w PRL-u. Przecież na każdym prawie stanowisku w Ambasadzie można się było obyć bez węgierskiego, ale na pewno nie na stanowisku attache prasowego. Tu trzeba było znać węgierski, węgierskie aluzje i często czytać między wierszami.
Zaraz potem dowiedziałem się o jeszcze bardziej katastrofalnej wiadomości. Oto, wraz z mianowaniem Sokołowskiego na radcę prasowego, Zieliński namówił Hanuszka na połączenie wydziału prasowego i kulturalnego. W tej sytuacji, ja jako attaché kulturalny w stopniu II sekretarza, automatycznie podlegałbym Sokołowskiemu jako szefowi pionu prasowo-kulturalnego w stopniu radcy i faktycznie pracowałbym na niego, co tylko byłoby dobre w mojej pracy, poszłoby na konto Sokołowskiego. Za wszelkie zaniedbania potępiano by zaś wyłącznie mnie. Nieźle to sobie towarzysze z wierchuszki ambasady obmyślili. Na dodatek, wraz z odjazdem świetnie znającego węgierski, hungarysty Tarnowskiego, w całej ambasadzie zostawałoby zaledwie dwóch dyplomatów ze znajomością języka węgierskiego na 14 pracowników dyplomatycznych – ja i mój stary wróg, dużo wyższy stopniem, Zieliński. D wyjazdu Tarnowskiego to na niego wciąż zrzucano liczne doraźne pomoce w sprawach węgierskich. Nie zawsze dość odważny, o wiele bardziej niż ja, po doktoracie, uzależniony od MSZ-u, Tarnowski nie mógł się równie mocno bronić jak ja przed narzucaniem kolejnych obciążeń. Teraz, gdy zostawałem z językiem węgierskim wśród dyplomatów obok Zielińskiego, przy poważnym wzmocnieniu jego wpływów, nie bardzo miałbym jak się bronić.
Szybko uznałem, że nie ze mną te numery. W lutym 1974 r. udało mi się uzyskać krótki wyjazd do Warszawy. Uzgodniłem z dyrektorem PISM, że od lipca wrócę do pracy w Instytucie. Tego samego dnia złożyłem prośbę w MSZ-cie o rozwiązanie ze mną stosunku pracy w Ambasadzie, począwszy od 1 lipca 1974 r. Datę wybrałem nieprzypadkowo. Za nic nie chciałem uczestniczyć w kolejnych, uroczystych ambasadzkich obchodach „święta” 22 lipca, gdy przyjeżdżali różni oficjele z kraju.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej, choć epizodycznej sprawie. W parę miesięcy po moim przybyciu do Ambasady urządzono cocktail z okazji mego przyjazdu, który okazał się katastrofalnym fiaskiem. Poza grupą 6-7 osób, które ja osobiście zaprosiłem, prawie nikt nie przybył z węgierskich oficjeli. Później okazało się, że „jakoś” nie dotarły do nich zaproszenia na przyjęcie. Od razu domyśliłem się, że była to diabelska sztuczka Zielińskiego, który w ten sposób mógł dowodzić ambasadorowi, że nie mam zbyt licznych kontaktów na Węgrzech, albo mnie o coś podejrzewają. Tym razem więc przed moim odejściem z ambasady, osobiście dopilnowałem zapewnienie odpowiednio licznego składu zaproszonych gości. Na 91 zaproszeń osobiście dostarczonych przeze mnie przybyło aż 88 gości. Przybyli wszyscy oficjele, ale przybyli również bardzo licznie zaprzyjaźnieni pisarze, reżyserowie, krytycy, wydawcy, historycy. Ambasador Hanuszek był totalnie zaskoczony taką frekwencją. Nie przeszkodziło mu to jednak podpisać się pod wysmażoną przez Zielińskiego opinią dla MSZ, głoszącą, że jako pracownik Ambasady nie spotykałem się z tymi, co trzeba! Byłem dość szczególnym dyplomatą w tym czasie, w okresie, gdy ludzie rękami i nogami rozpychali się, by wyjechać na placówki. Ja wyjechałem do pracy w Budapeszcie dziewięć miesięcy po tym, jak mi ją zaproponowano, a wróciłem na prawie 2 lata przed jej formalnym zakończeniem, po dwóch katach i czterech miesiącach pracy. Zostawiałem za sobą wtedy, w lipcu 1974 r., piękne czteropokojowe mieszkanie na Górze Gellérta i wracałem znowu do wynajmowania mieszkań. Dopiero po czterech latach od powrotu do Warszawy doczekałem się mieszkania spółdzielczego w bloku na Mokotowie (49 m2). Byłem jednak uwolniony od ciągłego życia z podłym, śmiertelnym wrogiem na karku i od innych jadów ambasadzkich. Znów mogłem pracować w sposób dużo bardziej swobodny i niezależny jako pracownik naukowy w stopniu doktora ze znajomością 7 języków, z dorobkiem paru książek, w tym jednego bestsellera (książka o najnowszej historii Węgier, miała blisko 40 entuzjastycznych recenzji w Polsce i na Węgrzech). Nie musiałem bezpośrednio podlegać takiemu padalcowi i nieukowi jak Zieliński. Przebyta przeze mnie „szkoła” w Ambasadzie PRL w Budapeszcie okazała się szczególnie dobrą szkołą dyskrecji. Kto wie, czy bez niej nie wpadłbym w końcu, przez niepotrzebną gadatliwość, w pułapkę zastawiona przez licznych w PISM-ie agentów esbecji. Jak już wspomniałem, wiele pomógł mi w Instytucie bardzo rzetelny przyjaciel, choć członek PZPR, wówczas doktor, a dziś profesor, Franciszek Gołembski, który ostrzegał mnie przed kolejnymi rezydentami SB w PISM-ie.