Pisałem
już na tym blogu o niezwykle podłym zachowaniu Doroty Kani,
typowej cynicznej „chuliganki pióra”. W 2007 r. roku Kania
jako dziennikarka tygodnika „Wprost” zemściła się za
obnażenie przeze mnie w „Naszym Dzienniku” w 6 artykułach
antypolskich i antykatolickich publikacji „Wprost”, a w
szczególności redaktora naczelnego tego tygodnika Stanisława
Janeckiego. Kania, wyraźnie specjalistka od brudnej roboty,
napisała wówczas atakujący mnie paszkwil. Przypisała mi
wymyślając i fałszując fakty rzekomą współpracę z SB.
Natychmiast zdemaskowałem w „Naszym Dzienniku” jej obrzydliwe
kłamstwa. Parę lat temu dowiedziałem się przez przyjaciela z
„Gazety Polskiej” (pracuje tam dotąd), że w środowisku Kani
dalej upowszechnia się kłamstwa na mój temat. Napisałem wtedy
długi artykuł w „Warszawskiej Gazecie”, w gruntownie
udokumentowany sposób rozbijający obrzydliwe pomówienia Kani. W
obliczu faktów Kani zachowała się jak najzwyklejszy tchórz i nie
zdobyła się na otwartą polemikę z moim tekstem. Zrobiono co
innego. Przez całe miesiące na stronie „Gazety Polskiej”
istniało kilku zdaniowe pomówienie na temat mojej roli w Ambasadzie
PRL w Budapeszcie, gdzie przez dwa lata i cztery miesiące pracowałem
w charakterze II sekretarza w Latach 1972-1974. Okres mojej pracy w
tej Ambasadzie mogę uznać za jeden z najbardziej zasłużonych dla
Polski. Przez cały ten czas walczyłem, wbrew moim zwierzchnikom, z
przejawami skrajnego żydowskiego antypolonizmu na Węgrzech. Warto
przypomnieć ów czas bardziej szczegółowo.
W
walce z ambasadzkimi skorpionami
Najpotworniejszą
postacią w Ambasadzie w Budapeszcie był zastępca ambasadora
Hanuszka – radca minister Jerzy Zieliński. Ukryty fanatyk
żydowskości, był człowiekiem niezwykle doświadczonym w
intrygach, swego rodzaju małym kieszonkowym „Ryszardem III”.
Wrodzone skłonności do intryg wyraźnie rozwinął w czasie długich
lat pracy, gdy 18 grudnia 1954 r. został „wybrany” na
przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej w Szczecinie – funkcję
tę pełnił do 31 lipca 1961 r. Zieliński . pracował w bardzo
nieciekawym, skorumpowanym otoczeniu. Na początku lat 60-tych
wsadzono do więzienia przewodniczącego Rady Wojewódzkiej w
Szczecinie, niejakiego Wolnego i szereg ludzi z jego
otoczenia. Zielińskiego, pełniącego funkcję przewodniczącego tej
Rady, nie dopadnięto w tej czystce, ale stracił wtedy pracę w
Radzie Narodowej. Dzięki różnym układom, Zieliński wyjechał
wówczas na pracownika dyplomatycznego do Ambasady RP w Budapeszcie,
choć był tylko po maturze (za czasów ambasadora Kiljańczyka).
Wiosną 1968 r. w ostatniej chwili udaremniono wyjazd Zielińskiego
na kolejny raz do pracy w Budapeszcie (przypuszczalnie ze względów
pochodzeniowych). Chwilowa nagonka antyżydowska jednak ustąpiła i
w parę lat później (chyba w 1971 r.) Zieliński dotarł do
Ambasady w Budapeszcie na wysokie stanowisko zastępcy ambasadora.
Żydowskie afiliacje Zielińskiego były dość powszechnie znane –
pamiętam, jak ostrzegali mnie przed jego żydowskim fanatyzmem i
klikowością attaché prasowy Zenek Tarnowski i II sekretarz
Ambasady, sekretarz POP, ale zupełnie równy chłop, Staszek
Trębicki. Mimo wszystko, zdążyłem podpaść Zielińskiemu
zaraz w 2 miesiącu mojego pobytu. Jak wspomniałem w jednym z
poprzednich rozdziałów, na Węgrzech po stłumieniu Powstania
Węgierskiego w życiu polityczno-kulturalnym pod egidą J. Kádára
dominowała żydowska sitwa polityczna pod kierownictwem
odpowiedzialnego za ideologię członka Biura Politycznego i
sekretarza KC WSPR Györgya Aczéla (właść. Appela) i
jednego z czołowych niegdyś stalinistów Antala Apro
(właść.Kleina).. W kręgach tej sitwy żydo-komunistycznej ze
szczególną nieufnością odnoszono się do Polski, nawet do jej
władz komunistycznych. W pierwszych latach po 1968 r. w żydowskich
kręgach partyjnych obawiano się, żeby do węgierskiej partii
komunistycznej nie dotarła z Polski, z poparciem Moskwy, moczarowska
„zaraza”. Mogłoby się to bowiem skończyć na Węgrzech
przetrzebieniem tak silnej wówczas u władzy żydowskiej frakcji
politycznej. Robiono więc, co się tylko dało, dla odcinania Węgier
od Polski, straszenie węgierskich „towarzyszy” groźnym polskim
„nacjonalizmem” i „antysemityzmem” oraz „klerykalizmem”.
Szczególnie wielką rolę w tym ataku na Polskę odgrywali główni
protegowani Györgya Aczéla z frakcji żydowskiej, Péter Rényi,
przez kilka dziesięcioleci zastępca naczelnego redaktora organu KC
WSPR „Népszabadság” i jego faworyt, kierownik działu
kulturalnego w tymże organie Pál E. Fehér (później mój
wróg nr 1 na Węgrzech). (Por. szerzej moja książkę
Spory o historię i współczesność”,Warszawa 2000, ss.171-173).
Rozmiary
niszczenia świadomości politycznej Węgrów przez rządzącą
klikę, bez porównania większe, niż w Polsce przełomu lat 50-tych
i 60-tych, prowokowały do coraz większego podskórnego
rozdrażnienia Węgrów. Do pierwszego wybuchu tłumionych
węgierskich uczuć narodowych doszło akurat w 2 miesiącu mego
oficjalnego pobytu na Węgrzech 15 marca 1972 roku. Jest to data
szczególnie ważna dla Węgrów. 15 marca 1848 roku, po wystąpieniu
największego poety narodowego
Sándora
Petöfiego
i tzw. młodzieży marcowej (marciúsi ifjúk) rozpoczęła się
niemal dwuletnia walka niepodległościowa przeciw Habsburgom
(szabadságharc). Po powstaniu niepodległych Węgier w 1918 r.
właśnie 15 marca uznano za główne węgierskie święto narodowe.
W dobie stalinizmu święto to jednak zniesiono (podobnie jak u nas
święta 3 maja i 11 listopada). I odtąd, zamiast tak wielkiego jak
15 marca dnia dla węgierskiego narodu, Węgrzy musieli obchodzić
dwa święta, przypominające im wciąż o neokolonialnej zależności
od Związku Sowieckiego, tj. 4 kwietnia jako rocznicę „wyzwolenia”
przez wojska sowieckie i 7 listopada (kolejne rocznice bolszewickiego
przewrotu z 1917 r.). Po Powstaniu Węgierskim, na krótko
przywrócono węgierskie święto narodowe w dniu 15 marca, by jednak
szybko je znieść pod rządami kadarowskiej komunistycznej
dyktatury, jeszcze przed obchodami marcowego święta w 1957 roku.
Tym bardziej szokujące na tym tle były nieoczekiwane, tłumne
protesty kilku tysięcy Węgrów, do jakich doszło 15 marca 1972 r.
w kilku miejscach Budapesztu. Doszło do nich m.in. na placu,
noszącym imię bohaterskiego premiera węgierskiego Lajosa
Batthyányiego,
zamordowanego w 1848 r. przez Austriaków. Oddziały komunistycznej
milicji niezwykle brutalnie rozpędziły tłumy młodzieży, głównie
studenckiej, manifestujące pod narodowymi flagami. W kilka miesięcy
później skazano na więzienie szereg uczestników marcowej
manifestacji.
Błyskawicznie,
dosłownie w ciągu jednego dnia, zyskałem od przyjaciół
węgierskich z cichej opozycji patriotycznej (głównie literatów i
studentów) dokładny opis studenckiego protestu w Budapeszcie i
brutalnych represji milicji. Opisałem to szeroko w notatce dla
MSZ-u. I nagle zaczęła się kołomyjka z jej wysłaniem. Zieliński,
jako radca, będący szefem działu politycznego ambasady, w którym
pracowałem jako II sekretarz, próbował zastopować tę moją
pierwszą notatkę ambasadzką, twierdząc, że niepotrzebnie
wyolbrzymiam mało znaczące wydarzenie. Nie pogodziłem się z tym i
parokrotnie chodziłem w tej sprawie do ambasadora Hanuszka.
Ostatecznie moja notatka została wysłana do MSZ-u, choć na bardzo
ograniczony rozdzielnik (To też była metoda!). Ja zaś odtąd
miałem raz na zawsze „przechlapane” u mego zwierzchnika –
„internacjonalisty” J. Zielińskiego. Mogę powiedzieć, że
odtąd całe moje następne 2 lata i dwa miesiące pracy, aż do
zwolnienia mnie na moją prośbę z zatrudnienia w budapeszteńskiej
ambasadzie, były jednym wielkim ciągiem bojów z Zielińskim o moje
kolejne notatki, ich „ustawianie” i poprawianie”. Cóż, zawsze
byłem niepokorny.
Do
kolejnego, szczególnie gwałtownego starcia z Zielińskim, doszło
już po 5 miesiącach, we wrześniu 1972 r. Akurat gościliśmy
wówczas w Budapeszcie przyjaciół, przejeżdżających na wczasy do
Bułgarii. Należeli oni do opisywanej już tu naszej rozśpiewanej
studenckiej grupy, której motorem był Jurek L. Przyjaciele z naszej
grupy, po pierwszych wzajemnych relacjach po przyjeździe akurat
rozsiedli się i ułożyli posłania, podczas gdy ja przeglądałem
węgierskie czasopisma polityczne. Nagle zacząłem straszliwie kląć,
jak rzadko mi się zdarzało. W węgierskim marksistowskim
czasopiśmie „Kritika” za wrzesień 1972 r. znalazłem bowiem
niezwykle plugawy, antypolski artykuł wspomnianego już kierownika
działu kulturalnego w dzienniku KC WSPR „Népszabadság” Pála
E. Fehéra. Wybrał on sobie akurat kolejną rocznicę wybuchu wojny
po napaści Niemców na Polskę we wrześniu 1939 r. dla splugawienia
polskiej armii. E. Fehér twierdził w swym paszkwilu, że polska
armia nieprzypadkowo tak szybko przegrała, „w zaledwie dwa
tygodnie” z Niemcami w 1939 roku. Według Fehéra nie było bowiem
żadnej faktycznej różnicy ideologicznej między nazistowskimi
Niemcami a ówczesną Polską. Oba kraje były bowiem, wg Fehéra,
faszystowskie, i wyznawały tę samą ideologię, z tą tylko
różnicą, że Niemcy były bardziej antypolskie, a Polska bardziej
antyczeska. E. Fehér dodawał, że w przeciwieństwie do Polski,
Czechosłowacja była prawdziwym przeciwnikiem Niemiec nazistowskich,
bo była autentyczną demokracją. Nie zauważył tylko jednego, że
czeska demokracja nie zdobyła się na wystrzelenie nawet jednego
naboju przeciw Niemcom.
Paszkwil
E. Fehéra po prostu mnie rozwścieczył. Jeszcze tego samego
wieczoru, zamiast rozmawiać z fajnymi gośćmi z Polski, zabrałem
się do pisania notatki z taką gniewną werwą, że aż furkotała
maszyna do pisania. Opisałem na kilku stronach cały ciąg
antypolskiego paszkwilu E. Fehéra i osobno dołączyłem jego
dokładne tłumaczenie. Sugerowałem jak najszybsze wystąpienie w
tej kwestii z protestem do Węgrów. Myślałem, że sprawa dzięki
memu tekstowi będzie bardzo szybko załatwiona. Bardzo się myliłem.
Nagle wynikła pięciodniowa kołomyja. Zieliński przekonał niezbyt
lotnego umysłowo ambasadora, że ja znowu przesadzam i nie należy
się wdawać w niepotrzebne spory co do przedwojennej historii (niech
to poruszają na swych konferencjach historycy). Tym bardziej –
mówił Zieliński – będzie to niepotrzebne, że towarzysze
węgierscy i tak wytykają nam wciąż dawny sojusz Horthyego
i Piłsudskiego. Nasz protest uznają zaś za polską
nacjonalistyczną próbę wybielania sanacyjnej armii.
Dni
mijały, a notatka była wciąż zablokowana i żadnego protestu z
naszej strony nie było, a ja chodziłem coraz bardziej
rozgorączkowany i wściekły. I wreszcie wybrałem najskuteczniejszą
drogę, dzięki poczynionym wcześniej znajomościom w węgierskim
Ministerstwie Kultury. Zacząłem odwiedzać różnych urzędników z
tego Ministerstwa, przekonując ich, do jak wielkiej antypolskiej
głupoty doszło w „Kritice”. Szybko poskutkowało, bo niektórzy
co bardziej patriotyczni urzędnicy od dawna nie znosili starego
antywęgierskiego donosiciela E. Fehéra. Najskuteczniejsza okazała
się moja wizyta u dyrektora departamentu w Ministerstwie Kultury, b.
dyrektora obcojęzycznej biblioteki im. Gorkiego Gyuli Tótha.
Po rozmowie ze mną Tóth spisał notatkę i przesłał wyżej
do MSZ i do szefa wydziału kultury KC WSRR. I nagle wyszła bardzo
przykra sytuacja dla Zielińskiego. Oto z samego węgierskiego KC
przeproszono za sprawę, którą on chciał skutecznie utopić bez
rozgłosu w Ambasadzie.
Triumf
mój był, oczywiście, tylko chwilowy i pozorny, można było
powiedzieć nawet, że było to pyrrusowe zwycięstwo. Zieliński
odtąd zaczął maksymalną akcję bezpardonowego szkalowania mnie,
sięgając do przeróżnych chwytów, godnych najgorszych
donosicieli. Chciał przede wszystkim maksymalnie mnie uczernić
ideologicznie, wykorzystując w tym celu mój dość wyjątkowy, jak
na Ambasadę i MSZ status bezpartyjnego. Potrafił, na przykład,
obłudnie zwierzać się na mój temat radcy gospodarczemu Ambasady
(nie wiedząc, że przyjaźnimy się i często gramy razem w szachy,
mieszkając w pobliżu siebie na Górze Gellerta). Mówił mu:
„Wiesz, ten Robert to bardzo zdolny człowiek i świetnie zna
węgierski. Tylko zupełnie nie mogę pojąć, co on reprezentuje
ideologicznie. Chciałem go wciągnąć do Partii, zaproponowałem mu
przystąpienie, obiecując nawet, że go osobiście do niej
zarekomenduję. A on mi na to odpowiedział: „Albom to ja głupi?”
Było
to wyjątkowo bezczelne kłamstwo ze strony Zielińskiego. Nawet na
pierwszym roku studiów nie pozwoliłbym sobie na tego typu wyrażenie
swego stosunku do PZPR, i to jeszcze w rozmowie z moim śmiertelnym
wrogiem! Radca gospodarczy oczywiście nie uwierzył Zielińskiemu.
Zastanawiałem się jednak, jakie są reakcje różnych polskich
oficjeli, odwiedzających budapeszteńską ambasadę, i pomyślałem,
że oto rozpościera się nade mną swoista pajęczyna. Wyobrażałem
sobie, ile tam już w Warszawie piętrzy się na mnie donosów,
wysłanych z Budapesztu. Jeden z takich raportów cichaczem ujawniła
mi maszynistka – żona młodego Kłosiewicza. Zaśmiewała
się, że niedokształcony Zieliński napisał o mnie i innym krytyku
antypolonizmu na Węgrzech – attache prasowym Zenku Tarnowskim, że
jesteśmy „ekstermistami”. Cóż, Zieliński był tylko po
maturze, choć pełnił funkcję zastępcy ambasadora. Dopiero w 10
lat później skończył zaocznie studia, co ułatwiło mu wyjazd,
dzięki protekcji gen. W. Jaruzelskiego na stanowisko
ambasadora PRL do Budapesztu. Swoje kompleksy wobec moich tytułów
naukowych Zieliński odreagowywał, mówiąc o mnie z przekąsem
„doktorek”.
Jak
bezczelne były niektóre, słane z Budapesztu, donosy na mój temat,
świadczy ujawniony później leżący w zbiorach IPN-u „Wprost”
donos, jakobym miał wówczas dwa samochody i w ogóle zajmował się
nielegalnym handlem samochodami. Rzecz w tym, że nigdy w życiu nie
prowadziłem samochodu i nie miałem nigdy prawa jazdy, bo aż nadto
wiem, do czego się nie nadaję. A do prowadzenia samochodu nie
nadaję się z dwóch względów. Po pierwsze – jestem potwornie
roztargniony. Po drugie – jestem ogromnym pasjonatem, który jeśli
coś robi, pisze, etc., to zajmuje się wyłącznie tym, niemal
obsesyjnie, do imętu! Nie chciałem, by ze mną powtórzyło się
to, co przytrafiło się memu węgierskiemu przyjacielowi, eseiście
i krytykowi, Béli Pomagatsowi. Béla prowadził samochód,
gdzieś daleko za Budapesztem, i równocześnie ciągle myślał o
kolejnym rozdziale książki o węgierskim pisarzu Tiborze Déry.
Tak mocno się zamyślił, że nie zauważył zakrętu, wpadł na
drzewo, rozbił samochód w drobiazgi i sam wylądował na trzy
miesiące w szpitalu.
W
podjazdach przeciwko mnie Zieliński wykorzystywał całkowitą
bezwolność ambasadora Tadeusza Hanuszka. Pomimo, że to on ściągnął
mnie do Ambasady do Budapesztu, teraz coraz bardziej ulegał intrygom
Zielińskiego przeciw mnie. W niemałym stopniu wpływało na to
ogromne osłabienie pozycji samego Hanuszka. Kiedy wyjeżdżał na
ambasadora do Budapesztu, cieszył się poparciem premiera Józefa
Cyrankiewicza, z którym znali się od obozu w Auschwitz. W
międzyczasie jednak, na skutek grudniowego buntu robotników
Wybrzeża, Cyrankiewicz stracił premierostwo i wylądował na mało
znaczącym stanowisku przewodniczącego Polskiego Ruchu Obrońców
Pokoju. Takie poparcie znaczyło wówczas bardzo niewiele. A
tymczasem jego zastępca Zieliński miał poparcie różnych
wpływowych osób z lobby żydowskiego w Polsce, nawet paru
kierowników wydziału KC PZPR. Zieliński, zdając sobie sprawę z
przewagi swych politycznych układów nad Hanuszkiem, tym mocniej
„nadawał” mu, że ja wraz z attache Z. Tarnowskim szukamy
wciąż tylko dziury w całym na Węgrzech, wynajdujemy jakieś
antypolonizmy i ciągle opisujemy rzekome węgierskie trudności
gospodarczo-społeczne i wymyślone podskórne konflikty. A wszystko
to tylko jakieś mrzonki, bo Węgierska Republika Socjalistyczna
należy do szczególnie kwitnących krajów obozu. Potem Zieliński
dodawał coraz śmielej – widać bezpartyjny i konstruuje rzekome
konflikty po to, by zakłócić bratnie stosunki dwóch krajów
socjalistycznych. Wynurzenia Zielińskiego wyraźnie znajdowały
posłuch u naiwnego ambasadora. Już pod koniec mojej pracy w
Ambasadzie, Hanuszek porównał moje notatki w Ambasadzie do opinii
jakiegoś wydumanego Zoila o którejś z pięknych aktorek typu
Brigitte Bardot. Oto jadowity krytyk – czyli ja – zamiast
zachwycać się pięknem aktorki, ciągle wskazuję tylko na jakiś
mały pryszczyk, który zauważyłem na tyłeczku aktorki.
Tym
rzekomym „pryszczykiem” były coraz bardziej nasilające się w
kierownictwie węgierskim i w aparacie władzy spory lat 1972-1974.
Chodziło o konflikty wokół węgierskiej reformy gospodarczej i
rosnące naciski Breżniewa na Węgry. Doszło wtedy do
usunięcia czołowych węgierskich reformatorów gospodarczych typu
R. Nyersa i wzrostu trudności gospodarczych kraju.
Żeby
było zabawniej, przypomnę, że Zieliński stosował specjalną
podwójną grę wobec Hanuszka. Jemu wmawiał, że „ekstermiści”
ambasadzcy, tacy jak ja, wymyślają trudności i konflikty w kraju
tak kwitnącym, jak Węgry. Tumaniony przez niego Hanuszek pisał
potem w powyższym stylu w raportach do MSZ i KC PZPR. A potem
Zieliński jechał do kraju i w rozmowie z wysokimi oficjelami z KC
PZPR i MSZ-u rozgadywał się na temat, jaki ciemny jest ten
Hanuszek, jak on nie widzi istniejących na Węgrzech ostrych napięć
społecznych i gospodarczych. I sypał, jak z rękawa, niepokojącymi
wiadomościami, zaczerpniętymi często z opracowań moich i
Tarnowskiego. Przebiegła taktyka Zielińskiego okazała się bardzo
skuteczna. Dzięki jego intrygom w Kraju, ambasador Hanuszek odjechał
w końcu z placówki z opinią jednego z najmniej rozgarniętych i
kompetentnych ambasadorów. Zieliński zaś powszechnie był uważany
przez warszawskich oficjeli za jedynego prawdziwego znawcę tego, co
„w trawie piszczy” w Budapeszcie.
Hanuszek
był w ogóle człowiekiem o bardzo słabym charakterze.
Interesujący zapis na ten temat znalazłem w pamiętnikarskiej
książce b. prokuratora generalnego PRL Andrzeja Burdy: „Przymrozki
i odwilże. Wspomnienia z lat 1945–1957 ”( Lublin 1987).
Okazało się, że po uwięzieniu przez gestapo załamał się
całkowicie.
W walce z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech
Pomimo
ciągłych szykan zwierzchnika – J. Zielińskiego, ja wciąż
kontynuowałem zajmowanie się drażliwymi tematami różnych
antypolonizmów w prasie i wydawnictwach węgierskich, sprawami
polsko-żydowskimi i węgiersko-żydowskimi, napięciami w węgierskim
życiu politycznym i społecznym. A więc wszystkim tym, co Zieliński
chciał starannie ukryć „pod korcem”. Wobec jego ciągłych
intryg przeciw mnie, stosowałem uparcie taktykę „ucieczki do
przodu”. Po prostu starałem się znaleźć jak najwięcej dowodów
na moje tezy o wyraźnych przejawach antypolonizmu na Węgrzech i
przekazać je jak najszybciej do Centrali – MSZ, mimo prób
blokowania moich działań przez Zielińskiego. Trzeba tu jeszcze raz
podkreślić, że ogromna część ataków antypolskich (mniej więcej
95 procent) wywodziła się z komunistycznych środowisk żydowskich.
Powody tego już wyjaśniałem w rozdziałku „Mój węgierski rok
1968”. Właśnie tam, na Węgrzech, w kraju „bratanków”, po
raz pierwszy w życiu mocno uczuliłem się na istnienie w świecie
groźnego antypolonizmu, i to uczucie pozostało mi po dziś dzień.
Byłem po prostu zaskoczony ogromną ilością różnych prasowych i
wydawniczych, mniejszych i większych oszczerstw na temat dziejów
Polski i współczesnych Polaków. Z czego to wszystko wynikało?
Bardzo trafnie to zdefiniował, studiujący w owych latach na
Węgrzech, obecny wiceprezes Krajowej Izby Gospodarczej Marek
Kłoczko. Świetnie znający sytuację na Węgrzech Marek Kłoczko
powiedział, że zafałszowywania historii Polski na Węgrzech
wynikają z dwóch powodów: „ze strachu przed Sowietami i z
węgierskich sympatii do Niemców” .I rzeczywiście, strach przed
Sowietami powodował ciągłe powielanie w węgierskich książkach
popularno-naukowych i podręcznikach najgłupszych twierdzeń
sowieckiej historiografii na temat różnych konfliktowych spraw
polsko-sowieckich. Do tego dochodziło jednak również tradycyjnie
niesamowicie silne germanofilstwo. O dziwo, mimo wymordowania
milionów Żydów przez Niemców, to germanofilstwo odnajdywałem
również wciąż w publikacjach węgierskich Żydów-komunistów. Na
Węgrzech po raz pierwszy zetknąłem się z tak silnym żydowskim
germanofilstwem.
Wychodząc
z realnych ocen sytuacji, szybko doszedłem do wniosku, że wysyłanie
do kraju notatek, informujących o prosowieckich fałszerstwach
obrazu stosunków polsko-sowieckich nie przyniesie żadnego skutku.,
Najwyżej ułatwi rzucanie przez Zielińskiego dalszych oskarżeń o
zajadły antysowietyzm. (Dopiero w latach 80-tych, nie będąc już
skrępowany już żadnymi układami ambasadzkimi, w rozmowach komisji
podręcznikowych z Węgrami, zacząłem sobie pozwalać na maksymalne
wytykanie przekłamań w duchu pro-sowieckim). Postanowiłem za to
tym mocniej podnosić alarm wobec różnych przejawów germanofilstwa
w obrazie stosunków polsko-niemieckich, występujących w
węgierskich publikacjach prasowych i książkowych. Tu liczyłem,
nie na próżno, że niektóre osoby w MSZ-owskiej centrali jednak
poruszą się patriotycznie, czytając pieczołowicie przysłane
przeze mnie przykłady. Na przykład, w „Historii Niemiec”
(„Németország története”), wyszłej spod pióra węgierskiego
historyka niemieckiego pochodzenia Emila Niederhausera,
znalazłem całą porcję proniemieckich interpretacji kosztem
Polski. Począwszy od wyraźnego usprawiedliwiania roli Prus w
polskich rozbiorach po nachalne tłumaczenie, jak to niebacznie
przyznany Polakom w Wersalu w 1919 r. „korytarz” odciął Prusy
Wschodnie od głównych terenów kraju macierzystego (tj. Niemiec).
Tego typu twierdzenia o szkodliwości „korytarza”, przyznanego
Polsce, powtarzały się wręcz nagminnie w węgierskich
publikacjach.
,
256-279, 283-285, 301-303, 307-308).
Moi przyjaciele węgierscy
Przymusowe unikanie mówienia o drażliwych spraw w mieszkaniu (zwłaszcza wszelkich spraw, odnoszących się do Związku Sowieckiego i polskiej polityki, a także spraw żydowskich) nadrabiałem z nawiązką w mieszkaniach moich węgierskich przyjaciół, a miałem ich doprawdy bardzo wielu. Muszę tu powiedzieć z całym uznaniem dla Węgrów, że nigdy przez te parę lat pracy w Ambasadzie nie zwiodłem się na ich lojalności. Przecież przynajmniej z paruset Węgrami swobodnie rozgadywaliśmy się o tym, co myślimy o komunistycznym reżimie. Nikt z tych Węgrów mnie nie sypnął, a wystarczyłoby parę zdań, by z trzaskiem, ciupasem odesłano mnie do Polski. Mój śmiertelny wróg Zieliński nie omieszkałby skorzystać z jakiegokolwiek, najmniejszego nawet dowodu mojej „antysocjalistycznej” zdrady. Z dumą za to zawsze wspominam dedykację na książce jednego z moich najlepszych węgierskich przyjaciół z czasów ambasady, słynnego poety i eseisty Sandora Csooriego (po 1989 r. S. Csoori, wielce zasłużony w opozycji pisarskiej przeciw kadaryzmowi, przez wiele lat sprawował funkcje prezesa organizacji, zajmującej się kilkumilionową węgierską diasporą; był odpowiednikiem Stelmachowskiego). W 1974 r. właśnie Csoori napisał mi w swej książce „Utazas, felalomban: Robert Nowaknak, draga baratomnak, minden titkunk tudojajanak, minden gondolat kepviselöjenek”. (Robertowi Nowakowi, mojemu drogiemu przyjacielowi, znawcy wszystkich naszych sekretów, reprezentantowi wszystkich naszych myśli). Tacy wspaniali węgierscy przyjaciele osładzali mi wszystkie zagrożenia ze strony ambasadzkich skorpionów z kliki Zielińskiego. Mogę się pochwalić również inną piękną dedykacją S. Csooriego z 11 grudnia 1987 r.na jego książce: „Keszulodes a szamadasra”: „Nowak Robinak, a magyarok legjob lengyel szoszolojanak, Regi baratsaggal” (Robercikowi Nowakowi, najlepszemu polskiemu rzecznikowi Węgrów, z wyrazami starej przyjaźni).
Z
dumą mogę się pochwalić, że w owych latach utrzymywałem na
Węgrzech kontakty z całą węgierską elitą patriotyczną. Odbyłem
m.in. dłuższą rozmowę z największym wówczas węgierskim twórcą
literackim, poetą, pisarzem i eseistą Gyullą Illyésem,
wiceprezesem światowego Pen Clubu. Bardzo ucieszyła mnie możliwość
spotkania z tym sędziwym twórca węgierskim, wielkim przyjacielem
Polaków. (W 1948 r. był autorem scenariusza do filmu, poświęconego
przyjaźni generała Józefa Bema i największego poety węgierskiego
Sandora Petofiego). Illyés był m.in. autorem napisanego w 1956 r. i
przez późniejsze dziesięciolecia nie publikowanego na Węgrzech
książce „Rzecz o tyranii” Pisał tam m.in.:
„(…) gdzie jest tyrania, każdy ogniwem jest łańcucha,
Zapowietrzony
jej tchnieniem, sam stajesz się tyranią (…)
Bo
tam, gdzie jest tyrania, wszystko jest daremne:
Śpiew
najlepszy, i cokolwiek zrobisz (…)”.
(tł.
A. Międzyrzecki)
Poza poezją, przyciągał mnie swymi pięknymi esejami, zwłaszcza o
tematyce historycznej. W tak podobnym do polskiego, odwiecznym
węgierskim sporem między orientacją powstańczą i ugodową, stał
zdecydowanie po stronie orientacji powstańczej. W eseju „Węgrzy”,
tłumaczonym przeze mnie na polski (por. „Węgierskie wyznania.
Eseje i rozważania o kulturze”, Warszawa 1979, s. 36-37), Illyes
pisał: „Żadna z naszych walk powstańczych nie miała nadziei na
zwycięstwo. Zaskakujące jest to, że najmniej szans miały one w
samym momencie ich rozpoczęcia: wróg był przynajmniej
dwudziestokrotnie silniejszy, zdrowy rozsądek cofnąłby się przed
takim przedsięwzięciem. Naród, słynny z trzeźwości i rozwagi
widzi, że jego ryzykanckie porywy są z góry skazane na klęskę, a
jednak wciąż ponawia swe ataki na Goliata. Jego złe przeczucia
tylekroć się już sprawdziły, nie wyciąga jednak wniosków z tej
lekcji. Nasza historia nie uczy logiki. Uczy tego – i to jest w
niej pocieszające i wzniosłe – że w życiu narodów mają sens
również i takie pojęcia, jak odwaga, męstwo, przywiązanie do
ideałów. (…)”.
Idee
Illyésa były mi ogromnie bliskie, bo sam zawsze byłem rzecznikiem
orientacji popowstańczej. Z połowę naszej długiej rozmowy z
Illyésem poświęciliśmy dyskusji o zygzakach węgierskiej i
polskiej historii. W pewnym momencie skonstatowałem: „ – My,
Polacy, do końca wytrwaliśmy przy tej orientacji popowstańczej. A
jednak Węgrzy po 1849 r. jakoś odeszli z tej powstańczej drogi w
stronę ugody, począwszy od kompromisu 1867 r.”. Illyés przerwał
mi krótkim, ale jakże znaczącym wtrętem – „A 56 rok?!”.
Zawstydziłem się w tym momencie. Bo rzeczywiście Powstanie
Węgierskie 1956 r. było wtedy do tego stopnia przemilczane,
spychane w same tyły świadomości, zresztą na Węgrzech jeszcze
bardziej, niż w Polsce, gdzie niczym nie groziło jego przypominanie
w rozmowach. A przecież to właśnie Powstanie było tak wspaniały,
tragicznym wzlotem, który oddziaływał na tak wiele osób w Europie
i świecie. I na moje życie…
Do
najciekawszych moich węgierskich przyjaciół z kręgu
patriotycznego należeli m.in. jeden z największych węgierskich
poetów László Nagy, filmowy reżyser Ferenc Kosa,
który stworzył szereg filmów w oparciu o scenariusze S. Csooriego,
niebywale dowcipny dramaturg i komediopisarz István Csurka,
później w latach 90-tych przywódca partii narodowej, historyk
Lajos Für, później minister obrony w pierwszym
demokratycznym rządzie po 1989 r. Józefa Antalla, krytyk
literacki i profesor Mihaly Czine, wielki przyjaciel Polaków,
długoletni sekretarz Węgierskiego Związku Pisarzy z nurtu
patriotycznego Zoltán Fabian.
Innym,
świetnym węgierskim przyjacielem był nonkonformistyczny
patriotyczny krytyk literacki Ferenc Kiss, u którego, jak to
wcześniej opisałem, padliśmy w styczniu 1971 r. ofiarami
10-godzinnego maratonu dyskusyjnego przy winie i brzoskwiniówce.
Ogromnie ciepło wspominam również świetną tłumaczkę literatury
polskiej Romanę Gimes, która zapoznała mnie z licznymi
węgierskimi wielkościami literackimi, a przy tym ostrzegała przed
najgorszymi węgierskimi polakożercami. Osobne, ważne miejsce w
gronie węgierskich przyjaciół zajmował świetny eseista i krytyk
literacki Bela Pomogáts, późniejszy prezes Związku
Węgierskich Pisarzy, właściciel najwspanialszej budapeszteńskiej
biblioteki dzieł historycznych i literackich. Zostawiał mnie na
wiele godzin w swym mieszkaniu, co ułatwiało mi pochłanianie
najlepszych dzieł z kanonu węgierskości, w bardzo przyjemnych
warunkach. Był wreszcie najwybitniejszy z moich przyjaciół Gyula
Juhasz, płynący pod prąd ze swymi książkami, występującymi
w obronie przedwojennej polityki zagranicznej premiera Pala Telekiego
i innych. Był wspaniałym sojusznikiem Polaków bojach z węgierskimi
(najczęściej żydowskimi dogmatykami). Jego odwaga kosztowała go
wiele, zmarł przedwcześnie na serce w wieku ok. 60 lat. Przed
śmiercią był dyrektorem węgierskiej Biblioteki narodowej, co
wykorzystałem, zyskując dzięki niemu nieograniczony dostęp do
książek zakazanych, tzw. cymelii. Wśród przyjaciół byli dwaj
młodzi poloniści: Csaba Kiss Gy. i István Kovacs.
Naprawdę wiele im pomogłem, ale zawiedli w momencie próby, więc
nie chcę tracić czasu na uwagi na ich temat. Wielkim rozczarowaniem
był dla mnie – z innych powodów – słynny węgierski eseista
Sandor Fekete, który za napisanie w 1957 r. konspiracyjnego
tekstu pod pseudonimem Hungaricus (przełożonego z angielskiego na
polski przez samego Czesława Miłosza i wydanego w jego książce
„Węgry”), odsiedział szereg lat ciężkiego więzienia. Fekete
był niezwykle inteligentnym rozmówcą i wielokrotnie
„spiskowaliśmy” w jego budapeszteńskim mieszkaniu nad brzegiem
Dunaju. Powoli jednak zaczął awansować w życiu kulturalnym,
stając się nawet naczelnym redaktorem tygodnika kulturalnego „UJ
Tukor”, i wtedy, niestety, przeszedł na stronę władzy,
występując przeciw patriotycznej opozycji. Być może o tej
„zdradzie” zadecydowała dużo bardziej konformistyczna, choć
bardzo inteligentna jego żona dziennikarka. Trudno powiedzieć, ale
było bardzo przykro. Bata, Goncz.
O
mało nie zapomniałbym wymienienia jeszcze jednego Fekete –
Gyuli, pisarza i publicysty, który od początku lat
siedemdziesiątych donośnie bił na alarm w sprawie pogarszającego
się stanu demograficznego Węgier. Ostrzegał przed groźbą spadku
ludności Węgier (200 tysięcy aborcji rocznie w małym,
10-milionowym kraju). Fekete i liczni inni pisarze Węgierscy
lamentowali, że jak tak dalej pójdzie, to nie będą mieli dla kogo
pisać, bo tak bardzo ubywa Węgrów. Rządowa prasa, zwłaszcza
typowi politrucy z żydokomuny typu E. Fehera, błyskawicznie
oskarżyli Fekete i jego kolegów o wszczynanie niepotrzebnych
alarmów i „nacjonalizm”. Tyle, że alarmy Fekete aż nadto się
sprawdziły. Tylko w ostatnich latach ubyło z 600 tys. Węgrów.
Starałem się jak najszybciej wydostać spod nienawistnej kurateli Zielińskiego jako szefa działu politycznego. Zieliński, chcąc utrącić mój zapał do niektórych, „trefnych” jego zdaniem, tematów (takich, jak walka z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech) narzucał mi, jako zwierzchnik, zajmowanie się najgorszymi możliwymi nudziarstwami w ówczesnej sytuacji. Takimi, jak np. referowanie sytuacji węgierskich związków zawodowych czy sytuacji w równie mało wówczas ciekawym, Patriotycznym Froncie Ludowym (odpowiednikiem polskiego Frontu Jedności Narodu). Widziałem, że zbyt długo takich „zleceń” już nie wytrzymam. Zabiegałem więc usilnie u ambasadora Hanuszka, aby w związku z kończeniem się okresu pracy dyplomatycznej radcy kulturalnego Jakubowskiego w Ambasadzie, zabezpieczył przejęcie przeze mnie po nim wydziału kulturalnego w ambasadzie. Hanuszek obiecał mi to w końcu solennie i odtąd tylko czekałem na upragnioną chwile, gdy urwę się od skorpionowatego Zielińskiego i przejdę na samodzielną działkę kultury. Czekałem, aż wreszcie w sferze kultury będę robił rzeczy najbardziej potrzebne, znając całą węgierską patriotyczną elitę kulturalną. W międzyczasie, nawet pracując w dziale politycznym, starałem się maksymalnie wspierać pozostawionych samopas (przy takim Jakubowskim) węgierskich polonistów, m.in. Romane Gimes, Istvana Kovacsa i Csabę Gy. Kissa. Pomogłem w stworzeniu specjalnych polskich kulturalnych numerów „Tiszataju” i „Nepszara”.
Jak „ podstępem” przeforsowałem na Węgrzech wydanie książki o Powstaniu Warszawskim
Choć
nie pracowałem w dziale kultury, dzięki różnym znajomościom i
przyjaźniom namówiłem węgierskich wydawców na wydanie szeregu
polskich książek. Szczególnie dumny jestem z fortelu, którym
doprowadziłem do wydania na Węgrzech pierwszej ciekawszej książki
o Powstaniu Warszawskim pióra Lesława Bartelskiego. O co
poszło w tej sprawie? Przez cały pierwszy rok mej pracy
ambasadzkiej wciąż suszyłem głowę mocno zaprzyjaźnionemu ze mną
patriotycznemu Węgrowi Endre Bassa, kierownikowi bardzo
liczącej się redakcji historycznej w wydawnictwie Kossuth Kiadó.
Bassa był świetnym znawcą historii. Został w pewnym momencie
nawet przewodniczącym Węgierskiego Towarzystwa Historycznego. Do
prawdziwych przyjemności, w związku z jego erudycją, należały
więc wspólne godziny deliberowań o historii. W rozmowach z Bassą
ciągle kontynuowałem fakt, że na Węgrzech ciągle nie ma ani
jednej, choć trochę poważnej książki o Powstaniu Warszawskim.
Istnieją tylko nędzne popłuczyny w stylu wydanej w czasach
stalinowskich książki „Trzy klęski reakcji polskiej”
Kirchmayera i wydanej dużo później, ale też złej,
schematycznej książki Zenona Kliszki o Powstaniu
Warszawskim. Przypomniałem, że Kliszkę świeżo wyrzucono na
margines życia politycznego, wraz z Gomułką i że dziś wspomina
się o nim jako o ograniczonym umysłowo dogmatyku. Czy naprawdę nie
stać Węgrów – pytałem – na to, by wydali prawdziwie
reprezentatywną książkę o Powstaniu Warszawskim? Bassa miał w
końcu już szczerze dość mego ciągłego nękania go jednym
tematem. Pewnego dnia powiedział: „No dobrze, Robert, wydamy Wam
książkę o Powstaniu Warszawskim, ale pod jednym warunkiem – nie
może być grubsza, niż 200 stron. Ucieszyłem się, ale potem
zacząłem się trochę martwić. Zdecydowanie najlepszą książką
o Powstaniu Warszawskim była książka Borkiewicza, ale miała 500
stron z górą. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, aby
nie stracić tak ważnej szansy, stworzonej mi przez E. Bassę.
Wreszcie trafiła się okazja – znalazłem odpowiednią książkę,
właśnie wspomniane „Powstanie Warszawskie” L. Bartelskiego,
200-stronicowa i stosunkowo rzetelna. Zaraz wystąpił jednak jeden
szkopuł. Okazało się, że książkę Bartelskiego poprzedza
obrzydliwy, ideologiczny wstęp partyjniaka Bohdana Czeszki,
bez którego przypuszczalnie byłoby niemożliwe wydanie tej książki
w Polsce. We wstępie Czeszko, były żołnierz Armii Ludowej,
niemiłosiernie, choć wbrew prawdzie, chłostał Bartelskiego za
barak odpowiedniego docenienia wkładu Armii Ludowej w powstańcze
walki i rzekome przecenienie bojowego wkładu Armii Krajowej. Na
dodatek, Czeszko ostro krytykował Bartelskiego za brak odpowiedniego
pokazania sowieckich zbrojnych prób pomocy dla Warszawy. – „Oj,
niedobrze – pomyślałem – znając węgierską, tak uzasadnioną
po 1956 r. strachliwość w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło
stosunków z Sowietami. Po przeczytaniu takiego wstępu Czeszki na
pewno się przerażą i zastopują wydanie książki. Jak z tego
wyjść? Niewiele się zastanawiając, postanowiłem wyrwać wstęp
Czeszki do książki. Było to 16 stron, akurat scalonych ze sobą
jako odrębna całość. Udało mi się je wyrwać tak, by nie było
to zauważalne. Bassa oddał książkę do tłumaczenia. Książka
„Powstanie Warszawskie” i przekład na tyle się spodobały, że
wydano ją w nakładzie 20 tys. egzemplarzy na małe, 10-milionowe
Węgry, a więc faktycznie w większym nakładzie, niż w Polsce.
Bartelski później publicznie zaakcentował moja zasługę w
doprowadzeniu do wydania jego książki na Węgrzech, mówiąc w
wywiadzie dla „Słowa – Dziennika Katolickiego”
Warto
dodać, że jednak mój fortel ze wstępem Czeszki został w końcu
odkryty na Węgrzech. Powiedział mi o tym sam Bassa. Po
przetłumaczeniu książki potrzebny był Węgrom jeszcze jeden
egzemplarz książki Bartelskiego do skonfrontowania z przekładem. I
wtedy natrafiono na nieznany wcześniej tekst wstępu Czeszki. Bassa
najwidoczniej uznał tekst książki Bartelskiego za zbyt dobre
czytadło, by zablokować taką książkę po jej przełożeniu.
Plagiat Dąbrowskiego
Mieliśmy
nad sobą w centrali MSZ-u jako „rzeczoznawcę” od spraw
węgierskich niejakiego Bogumiła Dąbrowskiego. Był ogromnie
niekompetentny, mało lotny umysłowo i słynął z przysłowiowego
wręcz lenistwa. Nie lubiliśmy się z wzajemnością. On mnie za to,
że przysyłałem zbyt obszerne notatki, co zmuszało go do
większego, niż normalnie, wysiłku. Bał się jednak je poprawiać
merytorycznie, i głównie ograniczał się do nanoszenia przecinków
i średników. Dąbrowski należał do dużej grupy przypadkowych
„specjalistów” od węgierskiego, tzw. boglarczyków. Nazywano
ich tak od polskiego jedynego gimnazjum w czasie wojny na Węgrzech,
w miejscowości Balatonboglar. Nota bene, schroniło się tam także
wiele dzieci żydowskich, stąd ta znajomość węgierskiego m.in. u
Jerzego Zielińskiego). Boglarczycy stanowili swoisty klan wśród
„specjalistów” od węgierskiego po wojnie. Było tak, pomimo
faktu, że przeważająca większość z nich, poza kilku wyjątkami,
nie należała do jakichś szczególnie zdolnych osób. W każdym
razie sam Dąbrowski na pewno nie należał do tych najzdolniejszych
wyjątków. Przekonała mnie o tym aż nadto dobitnie
groteskowo-komiczna wręcz afera z plagiatem Dąbrowskiego. Pewnego
dnia ambasador Hanuszek nagle przypomniał sobie, ze jestem
specjalistą od historii i zwrócił się do mnie, bym jak
najszybciej zrecenzował przysłany z MSZ-u projekt broszury
Dąbrowskiego o historii stosunków polsko-węgierskich. Tekst
broszury był stosunkowo niewielki - około 30 stron. Szybko
przekonałem się jednak, że to, co spłodził Dąbrowski, jest po
prostu straszne w czytaniu. Dominowała tam jakaś potworna
polszczyzna i wyraźnie węgierska składnia zdań, częstokroć z
orzeczeniem na końcu, jak w języku węgierskim. Na dodatek, tekst
od początku roił się od strasznych błędów stylistycznych i
merytorycznych. Na przykład, już na pierwszej stronie, dzielny
towarzysz z MSZ-u informował, że Polacy są szczepem! (Jak Indianie
– komentował później złośliwie attache Zenek Tarnowski). W
małej broszurce można było znaleźć kolosalne wręcz byki, jak na
„specjalistę” od historii stosunków polsko-węgierskich.
Dąbrowski potrafił nawet mylić kolejność królów polskich,
Batorego umieszczając przed Henrykiem Walezym.
Najbardziej rozśmieszała mnie jednak toporna stylistyka
Dąbrowskiego. Np. z jednego jego tekstu wyraźnie wynikało, że
Bolesław Chrobry i węgierski król Istvan I mieli po dwóch ojców!
Jednego w Polsce i jednego na Węgrzech. Przyglądałem się i
przyglądałem dziwolągom w tekście Dąbrowskiego i nagle
uprzytomniłem sobie, gdzie ja już to wszystko czytałem. Otóż
okazało się, że Dąbrowski zerżnął swą rzekomą pracę z testu
bardzo dobrego, skądinąd, znawcy stosunków węgiersko-polskich,
madziarskiego naukowca profesora Endre Kovacsa. Stąd ta
potworna składnia! Na dodatek, Dąbrowski najwidoczniej nie miał
pojęcia o historii, i tłumacząc tekst przy nienajlepszej, jak
widać, swojej znajomości węgierskiego, dodał „twórczo”
liczne błędy merytoryczne. Teraz już byłem „w domu”. Zabrałem
się ze swadą i ogromną przyjemnością do zajadłej recenzji. Z
30-stronicowej niedoszłej broszurki Dąbrowskiego napisałem ponad
11 stron szyderstw.
Wszyscy w ambasadzie mieli morze zabawy z tej
okazji.
Najlepsza
był końcówka mojej recenzji. Uderzając w bardzo poważne, wręcz
patetyczne tony, pisałem: „Towarzysz Dąbrowski podjął się
ogromnie doniosłego przedsięwzięcia. Gruntownie napisana broszura
o dziejach stosunków polsko-węgierskich jest bowiem bardzo
potrzebna dla wspierania owocnej przyjaźni obu naszych bratnich
narodów. Trzeba jednak postawić autorowi broszury – tow.
Dąbrowskiemu jeden nieodzowny warunek. Musi całą broszurę napisać
od nowa własnymi słowami, bo inaczej spotkamy się z gniewem
i protestami autora oryginalnego tekstu węgierskiego – historyka
prof. Endre Kovacsa”.. Po takiej recenzji – jak
przypuszczałem – miałem jak w banku kolejnego wroga w MSZ-cie,
pana Dąbrowskiego. Ile jednak było z tego śmiechu w centrali –
niektórzy skserowali sobie nawet moją recenzję.
Decyzja odejścia z ambasady
Jak
już wspomniałem, ogromnie mocno oczekiwałem na odejście od
znienawidzonego Zielińskiego i przejęcie w swoje ręce samodzielnej
działki kultury. I nagle spadły na mnie dwie szokujące wieści,
dosłownie jak grom z jasnego nieba. Po pierwsze, odchodził z
ambasady mój główny kompan w bojach Zenek Tarnowski, który
zarazem był osobą o świetnym poczuciu humoru, a tut ogromny na tle
niektórych ponuraków ambasadzkich. Co gorsze, okazało się jednak,
że Zieliński zadbał o zastąpienie Tarnowskiego jako attache
prasowego przez swojego bardzo dobrego kompana, podobno także przy
popijaniach, niejakiego Sokołowskiego z Ruchu Obrońców
Pokoju. Sokołowski nie miał żadnego pojęcia o Węgrzech i nie
znał żadnego słowa z języka węgierskiego. Nie przeszkodziło to
jednak, dzięki protekcji Zielińskiego, w mianowaniu Sokołowskiego
jako radcy prasowego w Ambasadzie w Budapeszcie. Oto, jak dbano o
fachowe kompetencje w PRL-u. Przecież na każdym prawie stanowisku w
Ambasadzie można się było obyć bez węgierskiego, ale na pewno
nie na stanowisku attache prasowego. Tu trzeba było znać węgierski,
węgierskie aluzje i często czytać między wierszami.
Zaraz
potem dowiedziałem się o jeszcze bardziej katastrofalnej
wiadomości. Oto, wraz z mianowaniem Sokołowskiego na radcę
prasowego, Zieliński namówił Hanuszka na połączenie wydziału
prasowego i kulturalnego. W tej sytuacji, ja jako attaché kulturalny
w stopniu II sekretarza, automatycznie podlegałbym Sokołowskiemu
jako szefowi pionu prasowo-kulturalnego w stopniu radcy i faktycznie
pracowałbym na niego, co tylko byłoby dobre w mojej pracy, poszłoby
na konto Sokołowskiego. Za wszelkie zaniedbania potępiano by zaś
wyłącznie mnie. Nieźle to sobie towarzysze z wierchuszki ambasady
obmyślili. Na dodatek, wraz z odjazdem świetnie znającego
węgierski, hungarysty Tarnowskiego, w całej ambasadzie zostawałoby
zaledwie dwóch dyplomatów ze znajomością języka węgierskiego na
14 pracowników dyplomatycznych – ja i mój stary wróg, dużo
wyższy stopniem, Zieliński. D wyjazdu Tarnowskiego to na niego
wciąż zrzucano liczne doraźne pomoce w sprawach węgierskich. Nie
zawsze dość odważny, o wiele bardziej niż ja, po doktoracie,
uzależniony od MSZ-u, Tarnowski nie mógł się równie mocno bronić
jak ja przed narzucaniem kolejnych obciążeń. Teraz, gdy zostawałem
z językiem węgierskim wśród dyplomatów obok Zielińskiego, przy
poważnym wzmocnieniu jego wpływów, nie bardzo miałbym jak się
bronić.
Szybko
uznałem, że nie ze mną te numery. W lutym 1974 r. udało mi się
uzyskać krótki wyjazd do Warszawy. Uzgodniłem z dyrektorem PISM,
że od lipca wrócę do pracy w Instytucie. Tego samego dnia złożyłem
prośbę w MSZ-cie o rozwiązanie ze mną stosunku pracy w
Ambasadzie, począwszy od 1 lipca 1974 r. Datę wybrałem
nieprzypadkowo. Za nic nie chciałem uczestniczyć w kolejnych,
uroczystych ambasadzkich obchodach „święta” 22 lipca, gdy
przyjeżdżali różni oficjele z kraju.
Warto
wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej, choć epizodycznej sprawie. W
parę miesięcy po moim przybyciu do Ambasady urządzono cocktail z
okazji mego przyjazdu, który okazał się katastrofalnym fiaskiem.
Poza grupą 6-7 osób, które ja osobiście zaprosiłem, prawie nikt
nie przybył z węgierskich oficjeli. Później okazało się, że
„jakoś” nie dotarły do nich zaproszenia na przyjęcie. Od razu
domyśliłem się, że była to diabelska sztuczka Zielińskiego,
który w ten sposób mógł dowodzić ambasadorowi, że nie mam zbyt
licznych kontaktów na Węgrzech, albo mnie o coś podejrzewają. Tym
razem więc przed moim odejściem z ambasady, osobiście dopilnowałem
zapewnienie odpowiednio licznego składu zaproszonych gości. Na 91
zaproszeń osobiście dostarczonych przeze mnie przybyło aż 88
gości. Przybyli wszyscy oficjele, ale przybyli również bardzo
licznie zaprzyjaźnieni pisarze, reżyserowie, krytycy, wydawcy,
historycy. Ambasador Hanuszek był totalnie zaskoczony taką
frekwencją. Nie przeszkodziło mu to jednak podpisać się pod
wysmażoną przez Zielińskiego opinią dla MSZ, głoszącą, że
jako pracownik Ambasady nie spotykałem się z tymi, co trzeba! Byłem
dość szczególnym dyplomatą w tym czasie, w okresie, gdy ludzie
rękami i nogami rozpychali się, by wyjechać na placówki. Ja
wyjechałem do pracy w Budapeszcie dziewięć miesięcy po tym, jak
mi ją zaproponowano, a wróciłem na prawie 2 lata przed jej
formalnym zakończeniem, po dwóch katach i czterech miesiącach
pracy. Zostawiałem za sobą wtedy, w lipcu 1974 r., piękne
czteropokojowe mieszkanie na Górze
Gellérta i wracałem
znowu do wynajmowania mieszkań. Dopiero po czterech latach od
powrotu do Warszawy doczekałem się mieszkania spółdzielczego w
bloku na Mokotowie (49 m2). Byłem jednak uwolniony od ciągłego
życia z podłym, śmiertelnym wrogiem na karku i od innych jadów
ambasadzkich. Znów mogłem pracować w sposób dużo bardziej
swobodny i niezależny jako pracownik naukowy w stopniu doktora ze
znajomością 7 języków, z dorobkiem paru książek, w tym jednego
bestsellera (książka o najnowszej historii Węgier, miała blisko
40 entuzjastycznych recenzji w Polsce i na Węgrzech). Nie musiałem
bezpośrednio podlegać takiemu padalcowi i nieukowi jak Zieliński.
Przebyta przeze mnie „szkoła” w Ambasadzie PRL w Budapeszcie
okazała się szczególnie dobrą szkołą dyskrecji.
Kto wie, czy bez niej
nie wpadłbym w końcu, przez niepotrzebną gadatliwość, w pułapkę
zastawiona przez licznych w PISM-ie agentów esbecji. Jak już
wspomniałem, wiele pomógł mi w Instytucie bardzo rzetelny
przyjaciel, choć członek PZPR, wówczas doktor,
a dziś profesor, Franciszek Gołembski, który
ostrzegał mnie przed kolejnymi rezydentami SB w PISM-ie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz