(Fragmenty
z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry
życia”)
Zausznicy Zielińskiego
Zieliński
miał w Ambasadzie sporo oddanych zauszników. Jednym z najgorszych
był stary totumfacki Zielińskiego, niejaki Rytel, szef
działu administracyjnego Ambasady (wiadomo, z jakich ludzi
rekrutowano takich szefów). Żona Rytla była sekretarką ambasadora
i stanowiła pod tym względem cenne „ucho” dla Zielińskiego. Z
kontaktów z Rytlami zapamiętałem dość groteskową historię z
przyjęciem w ich domu. Przyjęto tam mnie i żonę bardzo
wykwintnie, obstawiono wódkami i świetnym jadłem. Gospodarz bardzo
szybko jakoś pokierował moją rozmowę w kierunku kawałów
politycznych. Na moje szczęście, nigdy nie miałem dobrej pamięci
do kawałów politycznych. A poza tym, niedługo przedtem, Zenek
Tarnowski ostrzegał mnie, bym zbytnio nie „wychylał się” przed
Rytlami. Pijemy więc i pałaszujemy jadło już z godzinę, a
gospodarz jakoś na próżno wychyla się, by sprowokować mnie do
jakiegoś ostrzejszego dowcipu politycznego. I nagle dochodzi do
niebywałego incydentu, którego sprawcą stał się nieświadomy
rzeczy 8-letni synek Rytlów. Woła: – „Tato, zapomnieliśmy
wyłączyć magnetofon”. A magnetofon działał cały czas za
kotarą. Na takie dictum, że tak powiem, „sprawa się rypła”.
Rytel wiedział, że my już wiemy i nie starał się nawet nas
zatrzymać, gdy bardzo krótko potem zaczęliśmy się żegnać z
gospodarzami. Takie praktyki podsłuchów wobec własnych kolegów w
Ambasadach były jak się zdaje wciąż na porządku dziennym w
Ambasadach PRL-u.
Zieliński
mógł zawsze liczyć na wsparcie radcy Ambasady do spraw kultury i
nauki Jakubowskiego. Było paradoksem, że stanowisko to
obsadzał zdecydowanie najgłupszy dyplomata w całej ambasadzie,
były pracownik Ministerstwa Transportu, a później charge d’affairs
ambasady RP w Korei Północnej. Na tamtym stanowisku można było
totalnie „olewać się”, a na dodatek było tak wysokie rangą.
Nic dziwnego, że Jakubowski co trzecie zdanie przerywał wtrętem:
„Gdy byłem charge d’affairs w Phenianie”. Jak jednak można
było wytłumaczyć, że taki człowiek, bez znajomości nie tylko
języka, ale i bez podstawowej wiedzy o kulturze, był radcą do
spraw kultury i nauki w polskiej ambasadzie. Jakubowski był za to
odpowiednim narzędziem dla różnych manipulacji Zielińskiego. Choć
tak ograniczony, Jakubowski szybko zorientował się, że pierwsze
skrzypce w ambasadzie gra Zieliński, nie Hanuszek, i zawsze
występował po stronie tego pierwszego.
Kolejnym
zausznikiem Zielińskiego stał się niejaki Bajek, prawdziwe
nieszczęście kadrowe ambasady. Bajek był niezbyt lotnym
pracownikiem Ministerstwa Leśnictwa i jak to ćwierkały ambasadzkie
wróble, został skierowany do Budapesztu tylko za to, że nieźle
naganiał zwierzynę dla różnych towarzyszy. W związku z tym, że
mniej więcej po roku mego pobytu w Budapeszcie odjechał do kraju
sekretarz ambasadzkiej organizacji partyjnej, Staszek Trębicki,
rzetelny jako człowiek, właśnie Bajka popchnięto na jego miejsce.
I to przypieczętowało ostateczną katastrofę, jaką było
przysłanie totalnie niekompetentnego Bajka do ambasady. Bajek
wcześniej został bowiem przydzielony na wicekonsula. W ten sposób
w końcu spełniono ciągłe prośby starego konsula Czerwińskiego
o wzmocnienie kadrowe jego działu. Konsul Czerwiński, skądinąd
bardzo porządny facet, był ogromnie przemęczony na skutek
rosnących zadań konsulatu w Budapeszcie (kradzieże, pobicia, zguby
paszportów, śluby i pogrzeby, etc.). Usilnie prosił więc o
przysłanie mu na pomoc wicekonsula. Dostał Bajka… A Bajek,
zostawszy pierwszym sekretarzem partii w Ambasadzie, uznał wręcz,
ze to nie wypada, aby teraz on podlegał jakiemuś konsulowi. Bajek
zaczął nawet stosować staranną wojnę podjazdową przeciw
Czerwińskiemu. Zyskał przy tym na zasadzie „coś za coś”
bardzo mocne wsparcie Zielińskiego, który szczerze nie lubił
patriotycznego konsula. Czerwiński bowiem potrafił, w razie
potrzeby, mocno się postawić ambasadzkim „wielkościom” typu
Zielińskiego.
Ambasadzka wojna „Chamów” i „Żydów”
O
tym, że Zieliński nie mógł zdobyć powszechnej wszechwładzy w
Ambasadzie, zdecydowała również podskórnie prowadzona walka
frakcji „chamów” i „Żydów”. Kosmopolityczny Zieliński
miał wyraźnie przeciw sobie sekretarza PZPR w pierwszym roku mego
pobytu Staszka Trębickiego, szefa działu ekonomicznego Ambasady
Kłosiewicza, syna słynnego natolińczyka, przewodniczącego
CRZZ Wiktora Kłosiewicza, przedstawiciela kontrwywiadu na
Węgry Władysława Madurę, attache prasowego Zenka
Tarnowskiego. Do krytycznej wobec Zielińskiego grupy należeli
również kolejni attache wojskowi – E. Wiślicz-Iwański
(lepiej znany jako wojewoda kielecki w czasie zbrodni kieleckiej w
lipcu 1946 r.) i jego następca generał Konstanty Korzeniowski.
Ten ostatni i to był swoisty paradoks, by ł człowiekiem bardzo
kulturalnym i oczytanym, swoiste przeciwieństwo najbardziej
ograniczonej postaci z Ambasady – radcy do spraw kulturalnych
Jakubowskiego! Konstanty Korzeniowski miał jednak straszliwego
pecha, ożenił się z ładną piosenkarką B., panią z wielkim
biustem i szczególnie rozwiniętą rozrzutnością. Kostek starał
się, także w czasie pobytu w Ambasadzie, spełniać zachcianki żony
a sklepy dla kobiet w Budapeszcie ogromnie kuszą, oj kuszą. W
rezultacie biedak zadłużył się wśród różnych dyplomatów
zagranicznych, także zachodnich. Sprawa się wydała. Doszło do
zwołania specjalnego sądu generalskiego, który zdegradował Kostka
do szeregowca i wyrzucił z wojska.
Między
ludźmi ze scharakteryzowanej wyżej grupy, a Zielińskim i jego
poplecznikami, dochodziło do różnych konfliktów i napięć. Część
z tej grupy wyraźnie nie znosiła prożydowskiego fanatyzmu, jakim
odznaczał się sam Zieliński, jego związków z lobby żydowskim na
Węgrzech. Sekretarz organizacji partyjnej Staszek Trębicki
opowiedział mi kiedyś, jak ktoś ze wspomnianego lobby żydowskiego
zaczął Zielińskiemu coś mówić w zaufaniu na temat drażliwych
spraw żydowskich przy Trębickim. I w tej chwili Trębicki uchwycił
ostrzegawcze mrugnięcie okiem Zielińskiego, ostrzegające
żydowskiego komunistę przed polskim współuczestnikiem rozmowy.
Główna część konfliktów przedstawicieli tej grupy z Zielińskim
wynikała z odmienności ocen sytuacji na Węgrzech. Zieliński, w
sytuacji dominacji „żydokomuny” na Węgrzech, dopiero w tym
kraju czuł się jak u siebie w domu. W tym czasie środowiska
patriotyczne na Węgrzech nie miały dosłownie nic do powiedzenia,
począwszy od totalnego zdominowania aparatu partyjnego w Budapeszcie
przez żydowskich komunistów. (Niektórzy Węgrzy złośliwie
nazywali Budapeszt „Judapesztem”!). Zieliński stał się więc
apologetą Węgier, tak zdominowanych i ostro polemizował z
wszelkimi wystąpieniami, pokazującymi bardziej wyważony obraz
sytuacji Węgier, czy krytykującymi węgierskich towarzyszy za
wyraźnie złą wole w kontaktach z Polską w różnych dziedzinach.
A tej złej woli wówczas nie brakowało. Szczególnie obruszał się
na nielojalne i wręcz szalbiercze zachowania niektórych węgierskich
urzędników konsul Czerwiński, który miał aż za dużo ciągłych
konfliktów z węgierskimi oficjelami. Panegirycznym osądom na temat
Węgier Panegirycznym osądom na temat Węgier wyraźnie
przeciwstawiał się również i szef działu ekonomicznego I
sekretarz Ambasady Kłosiewicz, który również zauważał w
swym dziale różne próby kiwania Polaków w sprawach gospodarczych
przez niektórych węgierskich partnerów.
A
propos Kłosiewicza, muszę tu opowiedzieć historię pewnego
incydentu. W pewnym momencie, latem 1972 r., przyjechał do
Budapesztu z oficjalną wizytą Ryszard Frelak, ówczesny kierownik
wydziału zagranicznego KC PZPR. Zieliński i Hanuszek natychmiast
zabrali go na tydzień nad Balaton, by ustrzec się przed jego
pogadaniem ze mną, po starej instytutowej znajomości. Napompowali
tam nad Balatonem Frelka wieściami o rzekomych histeryczno-ekstremistycznych zachowaniach niektórych pracowników Ambasady, w
tym i mnie. W efekcie Frelek zaczął swe spotkanie w Ambasadzie od
wyrażenia niepokoju przed jakimiś zadrażnieniami stosunków z
węgierskimi towarzyszami. Byłem całkowicie skonsternowany i
przygnębiony, widząc, jak „ustawiono” Frelka. I wtedy
niespodziewanie w sukurs przybył Kłosiewicz, z którym nie miałem
żadnych bliższych kontaktów w odróżnieniu od jego następcy
Grzymka. Kłosiewicz nie znosił Zielińskiego z jakichś
powodów, a miał swoje mocne wsparcie w kraju. Nie chcąc, by
Zieliński zatriumfował na zebraniu, Kłosiewicz zdecydowanie
podważył oskarżenia o to, że ktoś z nas zadrażnia stosunki z
Węgrami. Natychmiast mocno go poparłem wraz z Tarnowskim i chyba z
Czerwińskim. Intryga Zielińskiego spaliła więc na panewce. Nie
udało mi się jednak osiągnąć porozmawiania sam na sam z
Frelkiem. Ten ostatni, wraz z awansami w aparacie partyjnym, wyraźnie
zatracił jakiekolwiek bardziej ludzkie cechy z czasów
dyrektorowania Instytutem Spraw Międzynarodowych.
Najzajadlejszym
chyba wrogiem Zielińskiego w Ambasadzie, niestety mającym zbyt małe
przebicie z powodu niskiego stopnia dyplomatycznego (II sekretarza)
był attache prasowy Zenon Tarnowski. Ten bardzo inteligentny
hungarysta znał Zielińskiego jak zły grosz. Miał, na swoje
nieszczęście, możliwość dokładnego poznania pana radcy z
dziesięć lat przedtem podczas innej kadencji dyplomatycznej w
Budapeszcie. Wtedy Zieliński był zastępcą ambasadora Kiljańczyka,
tak jak on tylko po maturze. Większość pracowników Ambasady
składała się z ludzi bez wyższego wykształcenia, podobnie jak
Kiljańczyk i Zieliński. Były tam jednak dwie osoby po studiach
hungarystycznych: Tarnowski i Żymierski. I tymi właśnie osobami
panowie Kiljańczyk i Żymierski wciąż pomiatali, jakby
odreagowując swoje kompleksy z wykształceniem. Obu hungarystów
posyłali na przykład na portiernię, by zamiast portierów
odbierali węgierskie telefony. Poza tymi ansami z przeszłości,
Tarnowski miał aż nadto wiele powodów do uskarżania się na
aktualne „zagrania” Zielińskiego. Tarnowski ciągle trafiał w
prasie węgierskiej na różne złośliwe przycinki pod adresem
Polski i Polaków, czasami nawet na spore pamflety. Wszystko to
wychodziło w Większości ze środowisk tzw. węgierskiej
żydokomuny. Zieliński bardzo skutecznie potrafił blokować próby
informowania MSZ na ten temat przez Tarnowskiego. Z Tarnowskim
dogadywaliśmy się znakomicie, choć bezskutecznie próbował
namówić mnie do wejścia do PZPR (był pewien czas członkiem
miejscowej egzekutywy). Ogromnie lubiłem jego świetne poczucie
humoru i lubiliśmy się wzajemnie przekomarzać w dość knajackim
stylu. Ja wołałem: „W restauracji Europa Zenek Tarnowski dostał
kopa”. Zenek odwdzięczał mi się wierszydłem : „Tysiąc słoni
nogą tupie. My Nowaka . mamy w d.” Swoje złośliwe wierszyki
szczególnie chętnie nagłaśnialiśmy przy maszynistce, ładnej i
dowcipnej żonie Kłosiewicza, absolutnym przeciwstawieniu swego dość
nadętego męża. Ktoś kiedyś opowiadał, jak to widział
Kłosiewicza w garniturze i krawacie na plaży obok wszystkich innych
w strojach plażowych. Tak po urzędniczemu „trzymał fason”!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz