))Zapraszamy na Oficjalną Stronę internetowa Jerzego Roberta Nowaka((

czwartek, 22 czerwca 2017

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (III)

(Fragmenty z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry życia)
 
Starałem się jak najszybciej wydostać spod nienawistnej kurateli Zielińskiego jako szefa działu politycznego. Zieliński, chcąc utrącić mój zapał do niektórych, „trefnych” jego zdaniem, tematów (takich, jak walka z żydowskim antypolonizmem na Węgrzech) narzucał mi, jako zwierzchnik, zajmowanie się najgorszymi możliwymi nudziarstwami w ówczesnej sytuacji. Takimi, jak np. referowanie sytuacji węgierskich związków zawodowych czy sytuacji w równie mało wówczas ciekawym, Patriotycznym Froncie Ludowym (odpowiednikiem polskiego Frontu Jedności Narodu). Widziałem, że zbyt długo takich „zleceń” już nie wytrzymam. Zabiegałem więc usilnie u ambasadora Hanuszka, aby w związku z kończeniem się okresu pracy dyplomatycznej dość głupawego radcy kulturalnego Jakubowskiego w Ambasadzie, zabezpieczył przejęcie przeze mnie po nim wydziału kulturalnego w ambasadzie. Hanuszek obiecał mi to w końcu solennie i odtąd tylko czekałem na upragnioną chwile, gdy urwę się od skorpionowatego Zielińskiego i przejdę na samodzielną działkę kultury. Czekałem, aż wreszcie w sferze kultury będę robił rzeczy najbardziej potrzebne, znając całą węgierską patriotyczną elitę kulturalną. W międzyczasie, nawet pracując w dziale politycznym, starałem się maksymalnie wspierać pozostawionych samopas (przy takim Jakubowskim) węgierskich polonistów, m.in. Romanę Gimes, Istvana Kovacsa i Csabę Gy. Kissa. Pomogłem w stworzeniu specjalnych polskich kulturalnych numerów „Tiszataju” i „Nepszava”.

Jak „ podstępem” przeforsowałem na Węgrzech wydanie książki o Powstaniu Warszawskim

Choć nie pracowałem w dziale kultury, dzięki różnym znajomościom i przyjaźniom namówiłem węgierskich wydawców na wydanie szeregu polskich książek. Szczególnie dumny jestem z fortelu, którym doprowadziłem do wydania na Węgrzech pierwszej ciekawszej książki o Powstaniu Warszawskim pióra Lesława Bartelskiego. O co poszło w tej sprawie? Przez cały pierwszy rok mej pracy ambasadzkiej wciąż suszyłem głowę mocno zaprzyjaźnionemu ze mną patriotycznemu Węgrowi Endre Bassa, kierownikowi bardzo liczącej się redakcji historycznej w wydawnictwie Kossuth Kiadó. Bassa był świetnym znawcą historii. Został w pewnym momencie nawet przewodniczącym Węgierskiego Towarzystwa Historycznego. Do prawdziwych przyjemności, w związku z jego erudycją, należały więc wspólne godziny deliberowań o historii. W rozmowach z Bassą ciągle kontynuowałem fakt, że na Węgrzech ciągle nie ma ani jednej, choć trochę poważnej książki o Powstaniu Warszawskim. Istnieją tylko nędzne popłuczyny w stylu wydanej w czasach stalinowskich książki „Trzy klęski reakcji polskiej” Kirchmayera i wydanej dużo później, ale też złej, schematycznej książki Zenona Kliszki o Powstaniu Warszawskim. Przypomniałem, że Kliszkę świeżo wyrzucono na margines życia politycznego, wraz z Gomułką i że dziś wspomina się o nim jako o ograniczonym umysłowo dogmatyku. Czy naprawdę nie stać Węgrów – pytałem – na to, by wydali prawdziwie reprezentatywną książkę o Powstaniu Warszawskim? Bassa miał w końcu już szczerze dość mego ciągłego nękania go jednym tematem. Pewnego dnia powiedział: „No dobrze, Robert, wydamy Wam książkę o Powstaniu Warszawskim, ale pod jednym warunkiem – nie może być grubsza, niż 200 stron. Ucieszyłem się, ale potem zacząłem się trochę martwić. Zdecydowanie najlepszą książką o Powstaniu Warszawskim była książka Borkiewicza, ale miała 500 stron z górą. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, aby nie stracić tak ważnej szansy, stworzonej mi przez E. Bassę. Wreszcie trafiła się okazja – znalazłem odpowiednią książkę, właśnie wspomniane „Powstanie Warszawskie” L. Bartelskiego, 200-stronicowa i stosunkowo rzetelna. Zaraz wystąpił jednak jeden szkopuł. Okazało się, że książkę Bartelskiego poprzedza obrzydliwy, ideologiczny wstęp partyjniaka Bohdana Czeszki, bez którego przypuszczalnie byłoby niemożliwe wydanie tej książki w Polsce. We wstępie Czeszko, były żołnierz Armii Ludowej, niemiłosiernie, choć wbrew prawdzie, chłostał Bartelskiego za barak odpowiedniego docenienia wkładu Armii Ludowej w powstańcze walki i rzekome przecenienie bojowego wkładu Armii Krajowej. Na dodatek, Czeszko ostro krytykował Bartelskiego za brak odpowiedniego pokazania sowieckich zbrojnych prób pomocy dla Warszawy. – „Oj, niedobrze – pomyślałem – znając węgierską, tak uzasadnioną po 1956 r. strachliwość w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło stosunków z Sowietami. Po przeczytaniu takiego wstępu Czeszki na pewno się przerażą i zastopują wydanie książki. Jak z tego wyjść? Niewiele się zastanawiając, postanowiłem wyrwać wstęp Czeszki do książki. Było to 16 stron, akurat scalonych ze sobą jako odrębna całość. Udało mi się je wyrwać tak, by nie było to zauważalne. Bassa oddał książkę do tłumaczenia. Książka „Powstanie Warszawskie” i przekład na tyle się spodobały, że wydano ją w nakładzie 20 tys. egzemplarzy na małe, 10-milionowe Węgry, a więc faktycznie w większym nakładzie, niż w Polsce. Bartelski później publicznie zaakcentował moja zasługę w doprowadzeniu do wydania jego książki na Węgrzech, mówiąc o tym w wywiadzie dla „Słowa – Dziennika Katolickiego” .
 
Warto dodać, że jednak mój fortel ze wstępem Czeszki został w końcu odkryty na Węgrzech. Powiedział mi o tym sam Bassa. Po przetłumaczeniu książki potrzebny był Węgrom jeszcze jeden egzemplarz książki Bartelskiego do skonfrontowania z przekładem. I wtedy natrafiono na nieznany wcześniej tekst wstępu Czeszki. Bassa najwidoczniej uznał tekst książki Bartelskiego za zbyt dobre czytadło, by zablokować taką książkę po jej przełożeniu.

Plagiat Dąbrowskiego

Mieliśmy nad sobą w centrali MSZ-u jako „rzeczoznawcę” od spraw węgierskich niejakiego Bogumiła Dąbrowskiego. Był ogromnie niekompetentny, mało lotny umysłowo i słynął z przysłowiowego wręcz lenistwa. Nie lubiliśmy się z wzajemnością. On mnie za to, że przysyłałem zbyt obszerne notatki, co zmuszało go do większego, niż normalnie, wysiłku. Bał się jednak je poprawiać merytorycznie, i głównie ograniczał się do nanoszenia przecinków i średników. Dąbrowski należał do dużej grupy przypadkowych „specjalistów” od węgierskiego, tzw. boglarczyków. Nazywano ich tak od polskiego jedynego gimnazjum w czasie wojny na Węgrzech, w miejscowości Balatonboglar. Nota bene, schroniło się tam także wiele dzieci żydowskich, stąd ta znajomość węgierskiego m.in. u Jerzego Zielińskiego). Boglarczycy stanowili swoisty klan wśród „specjalistów” od węgierskiego po wojnie. Było tak, pomimo faktu, że przeważająca większość z nich, poza kilku wyjątkami, nie należała do jakichś szczególnie zdolnych osób. W każdym razie sam Dąbrowski na pewno nie należał do tych najzdolniejszych wyjątków. Przekonała mnie o tym aż nadto dobitnie groteskowo-komiczna wręcz afera z plagiatem Dąbrowskiego. Pewnego dnia ambasador Hanuszek nagle przypomniał sobie, ze jestem specjalistą od historii i zwrócił się do mnie, bym jak najszybciej zrecenzował przysłany z MSZ-u projekt broszury Dąbrowskiego o historii stosunków polsko-węgierskich. Tekst broszury był stosunkowo niewielki - około 30 stron. Szybko przekonałem się jednak, że to, co spłodził Dąbrowski, jest po prostu straszne w czytaniu. Dominowała tam jakaś potworna polszczyzna i wyraźnie węgierska składnia zdań, częstokroć z orzeczeniem na końcu, jak w języku węgierskim. Na dodatek, tekst od początku roił się od strasznych błędów stylistycznych i merytorycznych. Na przykład, już na pierwszej stronie, dzielny towarzysz z MSZ-u informował, że Polacy są szczepem! (Jak Indianie – komentował później złośliwie attache Zenek Tarnowski). W małej broszurce można było znaleźć kolosalne wręcz byki, jak na „specjalistę” od historii stosunków polsko-węgierskich. Dąbrowski potrafił nawet mylić kolejność królów polskich, Batorego umieszczając przed Henrykiem Walezym. Najbardziej rozśmieszała mnie jednak toporna stylistyka Dąbrowskiego. Np. z jednego jego tekstu wyraźnie wynikało, że Bolesław Chrobry i węgierski król Istvan I mieli po dwóch ojców! Jednego w Polsce i jednego na Węgrzech. Przyglądałem się i przyglądałem dziwolągom w tekście Dąbrowskiego i nagle uprzytomniłem sobie, gdzie ja już to wszystko czytałem. Otóż okazało się, że Dąbrowski zerżnął swą rzekomą pracę z tekstu bardzo dobrego, skądinąd, znawcy stosunków węgiersko-polskich, madziarskiego naukowca profesora Endre Kovacsa. Stąd ta potworna składnia! Na dodatek, Dąbrowski najwidoczniej nie miał pojęcia o historii, i tłumacząc tekst przy nienajlepszej, jak widać, swojej znajomości węgierskiego, dodał „twórczo” liczne błędy merytoryczne. Teraz już byłem „w domu”. Zabrałem się ze swadą i z ogromną przyjemnością do zajadłej recenzji. Z 30-stronicowej niedoszłej broszurki Dąbrowskiego napisałem ponad 11 stron szyderstw. Wszyscy w ambasadzie mieli morze zabawy z tej okazji.
 
Najlepsza był końcówka mojej recenzji. Uderzając w bardzo poważne, wręcz patetyczne tony, pisałem: „Towarzysz Dąbrowski podjął się ogromnie doniosłego przedsięwzięcia. Gruntownie napisana broszura o dziejach stosunków polsko-węgierskich jest bowiem bardzo potrzebna dla wspierania owocnej przyjaźni obu naszych bratnich narodów. Trzeba jednak postawić autorowi broszury – tow. Dąbrowskiemu jeden nieodzowny warunek. Musi całą broszurę napisać od nowa własnymi słowami, bo inaczej spotkamy się z gniewem i protestami autora oryginalnego tekstu węgierskiego – historyka prof. Endre Kovacsa”.. Po takiej recenzji – jak przypuszczałem – miałem jak w banku kolejnego wroga w MSZ-cie, pana Dąbrowskiego. Ile jednak było z tego śmiechu w centrali – niektórzy skserowali sobie nawet moją recenzję.

Decyzja odejścia z ambasady

Jak już wspomniałem, ogromnie mocno oczekiwałem na odejście od znienawidzonego Zielińskiego i przejęcie w swoje ręce samodzielnej działki kultury. I nagle spadły na mnie dwie szokujące wieści, dosłownie jak grom z jasnego nieba. Po pierwsze, odchodził z ambasady mój główny kompan w bojach Zenek Tarnowski, który zarazem był osobą o świetnym poczuciu humoru, a był to atut ogromny na tle niektórych ponuraków ambasadzkich. Co gorsze, okazało się jednak, że Zieliński zadbał o zastąpienie Tarnowskiego jako attache prasowego przez swojego bardzo dobrego kompana, podobno także przy popijaniach, niejakiego Sokołowskiego z Ruchu Obrońców Pokoju. Sokołowski nie miał żadnego pojęcia o Węgrzech i nie znał żadnego słowa z języka węgierskiego. Nie przeszkodziło to jednak, dzięki protekcji Zielińskiego, w mianowaniu Sokołowskiego jako radcy prasowego w Ambasadzie w Budapeszcie. Oto, jak dbano o fachowe kompetencje w PRL-u. Przecież na każdym prawie stanowisku w Ambasadzie można się było obyć bez węgierskiego, ale na pewno nie na stanowisku attache prasowego. Tu trzeba było znać węgierski, węgierskie aluzje i często czytać między wierszami. I niech mi ktoś potem mówi, że w PRL-u dbano o dobór ludzi kompetentnych!
 
Zaraz potem dowiedziałem się o jeszcze bardziej katastrofalnej wiadomości. Oto, wraz z mianowaniem Sokołowskiego na radcę prasowego, Zieliński namówił Hanuszka na połączenie wydziału prasowego i kulturalnego. W tej sytuacji, ja jako attaché kulturalny w stopniu II sekretarza, automatycznie podlegałbym Sokołowskiemu jako szefowi pionu prasowo-kulturalnego w stopniu radcy i faktycznie pracowałbym na niego, a co tylko byłoby dobre w mojej pracy, poszłoby na konto Sokołowskiego. Za wszelkie zaniedbania potępiano by zaś wyłącznie mnie. Nieźle to sobie towarzysze z wierchuszki ambasady obmyślili. Na dodatek, wraz z odjazdem świetnie znającego węgierski, hungarysty Tarnowskiego, w całej ambasadzie zostawałoby zaledwie dwóch dyplomatów ze znajomością języka węgierskiego na 14 pracowników dyplomatycznych – ja i mój stary wróg, dużo wyższy stopniem, Zieliński. D wyjazdu Tarnowskiego to na niego wciąż zrzucano liczne doraźne pomoce w sprawach węgierskich. Nie zawsze dość odważny, o wiele bardziej niż ja, po moim doktoracie, uzależniony od MSZ-u, Tarnowski nie mógł się równie mocno bronić jak ja przed narzucaniem kolejnych obciążeń. Teraz, gdy zostawałem z językiem węgierskim wśród dyplomatów obok Zielińskiego, przy poważnym wzmocnieniu jego wpływów, nie bardzo miałbym jak się bronić.
 
Szybko uznałem, że nie ze mną te numery. W lutym 1974 r. udało mi się uzyskać krótki wyjazd do Warszawy. Uzgodniłem z dyrektorem PISM, że od lipca wrócę do pracy w Instytucie. Tego samego dnia złożyłem prośbę w MSZ-cie o rozwiązanie ze mną stosunku pracy w Ambasadzie, począwszy od 1 lipca 1974 r. Datę wybrałem nieprzypadkowo. Za nic nie chciałem uczestniczyć w kolejnych, wielce nudnawych uroczystych ambasadzkich obchodach „święta” 22 lipca, gdy przyjeżdżali różni oficjele z kraju.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej, choć epizodycznej sprawie. W parę miesięcy po moim przybyciu do Ambasady urządzono cocktail z okazji mego przyjazdu, który okazał się katastrofalnym fiaskiem. Poza grupą 6-7 osób, które ja osobiście zaprosiłem, prawie nikt nie przybył z węgierskich oficjeli. Później okazało się, że „jakoś” nie dotarły do nich zaproszenia na przyjęcie. Od razu domyśliłem się, że była to diabelska sztuczka Zielińskiego, który w ten sposób mógł dowodzić ambasadorowi, że nie mam zbyt licznych kontaktów na Węgrzech, albo mnie o coś podejrzewają. Tym razem więc przed moim odejściem z ambasady, osobiście dopilnowałem zapewnienie odpowiednio licznego składu zaproszonych gości. Na 91 zaproszeń osobiście dostarczonych przeze mnie przybyło aż 88 gości. Przybyli wszyscy oficjele, ale przybyli również bardzo licznie zaprzyjaźnieni pisarze, reżyserowie, krytycy, wydawcy, historycy. Ambasador Hanuszek był totalnie zaskoczony taką frekwencją. Nie przeszkodziło mu to jednak podpisać się pod wysmażoną przez Zielińskiego opinią dla MSZ, głoszącą, że jako pracownik Ambasady nie spotykałem się z tymi, co trzeba! 

 Byłem dość szczególnym dyplomatą w tym czasie, w okresie, gdy ludzie rękami i nogami rozpychali się, by wyjechać na placówki. Ja wyjechałem do pracy w Budapeszcie dziewięć miesięcy po tym, jak mi ją zaproponowano, a wróciłem na prawie 2 lata przed jej formalnym zakończeniem, po dwóch katach i czterech miesiącach pracy. Zostawiałem za sobą wtedy, w lipcu 1974 r., piękne czteropokojowe mieszkanie na Górze Gellerta i wracałem znowu do wynajmowanych mieszkań. Dopiero po czterech latach od powrotu do Warszawy doczekałem się mieszkania spółdzielczego w bloku na Mokotowie (49 m2). Byłem jednak uwolniony od ciągłego życia z podłym, śmiertelnym wrogiem na karku i od innych jadów ambasadzkich. Znów mogłem pracować w sposób dużo bardziej swobodny i niezależny jako pracownik naukowy w stopniu doktora ze znajomością 7 języków, z dorobkiem paru książek, w tym jednego bestsellera (książka o najnowszej historii Węgier, miała blisko 40 entuzjastycznych recenzji w Polsce i na Węgrzech). Nie musiałem bezpośrednio podlegać takiemu padalcowi i nieukowi jak Zieliński. Przebyta przeze mnie „szkoła” w Ambasadzie PRL w Budapeszcie okazała się szczególnie dobrą szkoła dyskrecji. Kto wie, czy bez niej nie wpadłbym w końcu, przez niepotrzebną gadatliwość, w pułapkę zastawiona przez licznych w PISM-ie agentów esbecji. Jak już wspomniałem, wiele pomógł mi w Instytucie bardzo rzetelny przyjaciel, choć członek PZPR, wówczas doktor, a dziś profesor, Franciszek Gołembski, konsekwentnie uprzedzając o różnych rezydentach SB w PISM-ie. Będę mu za to dozgonnie wdzięczny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz