(Fragmenty
z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry
życia)
Starałem
się jak najszybciej wydostać spod nienawistnej kurateli
Zielińskiego jako szefa działu politycznego. Zieliński,
chcąc utrącić mój zapał do niektórych, „trefnych” jego
zdaniem, tematów (takich, jak walka z żydowskim antypolonizmem na
Węgrzech) narzucał mi, jako zwierzchnik, zajmowanie się
najgorszymi możliwymi nudziarstwami w ówczesnej sytuacji. Takimi,
jak np. referowanie sytuacji węgierskich związków zawodowych czy
sytuacji w równie mało wówczas ciekawym, Patriotycznym Froncie
Ludowym (odpowiednikiem polskiego Frontu Jedności Narodu).
Widziałem, że zbyt długo takich „zleceń” już nie wytrzymam.
Zabiegałem więc usilnie u ambasadora Hanuszka, aby w związku
z kończeniem się okresu pracy dyplomatycznej dość głupawego
radcy kulturalnego Jakubowskiego w Ambasadzie, zabezpieczył
przejęcie przeze mnie po nim wydziału kulturalnego w ambasadzie.
Hanuszek obiecał mi to w końcu solennie i odtąd tylko czekałem na
upragnioną chwile, gdy urwę się od skorpionowatego Zielińskiego i
przejdę na samodzielną działkę kultury. Czekałem, aż wreszcie w
sferze kultury będę robił rzeczy najbardziej potrzebne, znając
całą węgierską patriotyczną elitę kulturalną. W międzyczasie,
nawet pracując w dziale politycznym, starałem się maksymalnie
wspierać pozostawionych samopas (przy takim Jakubowskim) węgierskich
polonistów, m.in. Romanę Gimes, Istvana Kovacsa i Csabę
Gy. Kissa. Pomogłem w stworzeniu specjalnych polskich
kulturalnych numerów „Tiszataju” i „Nepszava”.
Jak „ podstępem” przeforsowałem na Węgrzech wydanie książki o Powstaniu Warszawskim
Choć
nie pracowałem w dziale kultury, dzięki różnym znajomościom i
przyjaźniom namówiłem węgierskich wydawców na wydanie szeregu
polskich książek. Szczególnie dumny jestem z fortelu, którym
doprowadziłem do wydania na Węgrzech pierwszej ciekawszej książki
o Powstaniu Warszawskim pióra Lesława Bartelskiego. O co
poszło w tej sprawie? Przez cały pierwszy rok mej pracy
ambasadzkiej wciąż suszyłem głowę mocno zaprzyjaźnionemu ze mną
patriotycznemu Węgrowi Endre Bassa, kierownikowi bardzo
liczącej się redakcji historycznej w wydawnictwie Kossuth Kiadó.
Bassa był świetnym znawcą historii. Został w pewnym momencie
nawet przewodniczącym Węgierskiego Towarzystwa Historycznego. Do
prawdziwych przyjemności, w związku z jego erudycją, należały
więc wspólne godziny deliberowań o historii. W rozmowach z Bassą
ciągle kontynuowałem fakt, że na Węgrzech ciągle nie ma ani
jednej, choć trochę poważnej książki o Powstaniu Warszawskim.
Istnieją tylko nędzne popłuczyny w stylu wydanej w czasach
stalinowskich książki „Trzy klęski reakcji polskiej”
Kirchmayera i wydanej dużo później, ale też złej,
schematycznej książki Zenona Kliszki o Powstaniu
Warszawskim. Przypomniałem, że Kliszkę świeżo wyrzucono na
margines życia politycznego, wraz z Gomułką i że dziś wspomina
się o nim jako o ograniczonym umysłowo dogmatyku. Czy naprawdę nie
stać Węgrów – pytałem – na to, by wydali prawdziwie
reprezentatywną książkę o Powstaniu Warszawskim? Bassa miał w
końcu już szczerze dość mego ciągłego nękania go jednym
tematem. Pewnego dnia powiedział: „No dobrze, Robert, wydamy Wam
książkę o Powstaniu Warszawskim, ale pod jednym warunkiem – nie
może być grubsza, niż 200 stron. Ucieszyłem się, ale potem
zacząłem się trochę martwić. Zdecydowanie najlepszą książką
o Powstaniu Warszawskim była książka Borkiewicza, ale miała 500
stron z górą. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, aby
nie stracić tak ważnej szansy, stworzonej mi przez E. Bassę.
Wreszcie trafiła się okazja – znalazłem odpowiednią książkę,
właśnie wspomniane „Powstanie Warszawskie” L. Bartelskiego,
200-stronicowa i stosunkowo rzetelna. Zaraz wystąpił jednak jeden
szkopuł. Okazało się, że książkę Bartelskiego poprzedza
obrzydliwy, ideologiczny wstęp partyjniaka Bohdana Czeszki,
bez którego przypuszczalnie byłoby niemożliwe wydanie tej książki
w Polsce. We wstępie Czeszko, były żołnierz Armii Ludowej,
niemiłosiernie, choć wbrew prawdzie, chłostał Bartelskiego za
barak odpowiedniego docenienia wkładu Armii Ludowej w powstańcze
walki i rzekome przecenienie bojowego wkładu Armii Krajowej. Na
dodatek, Czeszko ostro krytykował Bartelskiego za brak odpowiedniego
pokazania sowieckich zbrojnych prób pomocy dla Warszawy. – „Oj,
niedobrze – pomyślałem – znając węgierską, tak uzasadnioną
po 1956 r. strachliwość w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło
stosunków z Sowietami. Po przeczytaniu takiego wstępu Czeszki na
pewno się przerażą i zastopują wydanie książki. Jak z tego
wyjść? Niewiele się zastanawiając, postanowiłem wyrwać wstęp
Czeszki do książki. Było to 16 stron, akurat scalonych ze sobą
jako odrębna całość. Udało mi się je wyrwać tak, by nie było
to zauważalne. Bassa oddał książkę do tłumaczenia. Książka
„Powstanie Warszawskie” i przekład na tyle się spodobały, że
wydano ją w nakładzie 20 tys. egzemplarzy na małe, 10-milionowe
Węgry, a więc faktycznie w większym nakładzie, niż w Polsce.
Bartelski później publicznie zaakcentował moja zasługę w
doprowadzeniu do wydania jego książki na Węgrzech, mówiąc o tym
w wywiadzie dla „Słowa – Dziennika Katolickiego” .
Warto
dodać, że jednak mój fortel ze wstępem Czeszki został w końcu
odkryty na Węgrzech. Powiedział mi o tym sam Bassa. Po
przetłumaczeniu książki potrzebny był Węgrom jeszcze jeden
egzemplarz książki Bartelskiego do skonfrontowania z przekładem. I
wtedy natrafiono na nieznany wcześniej tekst wstępu Czeszki. Bassa
najwidoczniej uznał tekst książki Bartelskiego za zbyt dobre
czytadło, by zablokować taką książkę po jej przełożeniu.
Plagiat Dąbrowskiego
Mieliśmy
nad sobą w centrali MSZ-u jako „rzeczoznawcę” od spraw
węgierskich niejakiego Bogumiła Dąbrowskiego. Był ogromnie
niekompetentny, mało lotny umysłowo i słynął z przysłowiowego
wręcz lenistwa. Nie lubiliśmy się z wzajemnością. On mnie za to,
że przysyłałem zbyt obszerne notatki, co zmuszało go do
większego, niż normalnie, wysiłku. Bał się jednak je poprawiać
merytorycznie, i głównie ograniczał się do nanoszenia przecinków
i średników. Dąbrowski należał do dużej grupy przypadkowych
„specjalistów” od węgierskiego, tzw. boglarczyków. Nazywano
ich tak od polskiego jedynego gimnazjum w czasie wojny na Węgrzech,
w miejscowości Balatonboglar. Nota bene, schroniło się tam także
wiele dzieci żydowskich, stąd ta znajomość węgierskiego m.in. u
Jerzego Zielińskiego). Boglarczycy stanowili swoisty klan wśród
„specjalistów” od węgierskiego po wojnie. Było tak, pomimo
faktu, że przeważająca większość z nich, poza kilku wyjątkami,
nie należała do jakichś szczególnie zdolnych osób. W każdym
razie sam Dąbrowski na pewno nie należał do tych najzdolniejszych
wyjątków. Przekonała mnie o tym aż nadto dobitnie
groteskowo-komiczna wręcz afera z plagiatem Dąbrowskiego. Pewnego
dnia ambasador Hanuszek nagle przypomniał sobie, ze jestem
specjalistą od historii i zwrócił się do mnie, bym jak
najszybciej zrecenzował przysłany z MSZ-u projekt broszury
Dąbrowskiego o historii stosunków polsko-węgierskich. Tekst
broszury był stosunkowo niewielki - około 30 stron. Szybko
przekonałem się jednak, że to, co spłodził Dąbrowski, jest po
prostu straszne w czytaniu. Dominowała tam jakaś potworna
polszczyzna i wyraźnie węgierska składnia zdań, częstokroć z
orzeczeniem na końcu, jak w języku węgierskim. Na dodatek, tekst
od początku roił się od strasznych błędów stylistycznych i
merytorycznych. Na przykład, już na pierwszej stronie, dzielny
towarzysz z MSZ-u informował, że Polacy są szczepem! (Jak Indianie
– komentował później złośliwie attache Zenek Tarnowski). W
małej broszurce można było znaleźć kolosalne wręcz byki, jak na
„specjalistę” od historii stosunków polsko-węgierskich.
Dąbrowski potrafił nawet mylić kolejność królów polskich,
Batorego umieszczając przed Henrykiem Walezym.
Najbardziej rozśmieszała mnie jednak toporna stylistyka
Dąbrowskiego. Np. z jednego jego tekstu wyraźnie wynikało, że
Bolesław Chrobry i węgierski król Istvan I mieli po dwóch ojców!
Jednego w Polsce i jednego na Węgrzech. Przyglądałem się i
przyglądałem dziwolągom w tekście Dąbrowskiego i nagle
uprzytomniłem sobie, gdzie ja już to wszystko czytałem. Otóż
okazało się, że Dąbrowski zerżnął swą rzekomą pracę z
tekstu bardzo dobrego, skądinąd, znawcy stosunków
węgiersko-polskich, madziarskiego naukowca profesora Endre
Kovacsa. Stąd ta potworna składnia! Na dodatek, Dąbrowski
najwidoczniej nie miał pojęcia o historii, i tłumacząc tekst przy
nienajlepszej, jak widać, swojej znajomości węgierskiego, dodał
„twórczo” liczne błędy merytoryczne. Teraz już byłem „w
domu”. Zabrałem się ze swadą i z ogromną przyjemnością do
zajadłej recenzji. Z 30-stronicowej niedoszłej broszurki
Dąbrowskiego napisałem ponad 11 stron szyderstw. Wszyscy w
ambasadzie mieli morze zabawy z tej okazji.
Najlepsza
był końcówka mojej recenzji. Uderzając w bardzo poważne, wręcz
patetyczne tony, pisałem: „Towarzysz Dąbrowski podjął się
ogromnie doniosłego przedsięwzięcia. Gruntownie napisana broszura
o dziejach stosunków polsko-węgierskich jest bowiem bardzo
potrzebna dla wspierania owocnej przyjaźni obu naszych bratnich
narodów. Trzeba jednak postawić autorowi broszury – tow.
Dąbrowskiemu jeden nieodzowny warunek. Musi całą broszurę napisać
od nowa własnymi słowami, bo inaczej spotkamy się z gniewem
i protestami autora oryginalnego tekstu węgierskiego – historyka
prof. Endre Kovacsa”.. Po takiej recenzji – jak
przypuszczałem – miałem jak w banku kolejnego wroga w MSZ-cie,
pana Dąbrowskiego. Ile jednak było z tego śmiechu w centrali –
niektórzy skserowali sobie nawet moją recenzję.
Decyzja odejścia z ambasady
Jak
już wspomniałem, ogromnie mocno oczekiwałem na odejście od
znienawidzonego Zielińskiego i przejęcie w swoje ręce samodzielnej
działki kultury. I nagle spadły na mnie dwie szokujące wieści,
dosłownie jak grom z jasnego nieba. Po pierwsze, odchodził z
ambasady mój główny kompan w bojach Zenek Tarnowski, który
zarazem był osobą o świetnym poczuciu humoru, a był to atut
ogromny na tle niektórych ponuraków ambasadzkich. Co gorsze,
okazało się jednak, że Zieliński zadbał o zastąpienie
Tarnowskiego jako attache prasowego przez swojego bardzo dobrego
kompana, podobno także przy popijaniach, niejakiego Sokołowskiego
z Ruchu Obrońców Pokoju. Sokołowski nie miał żadnego pojęcia o
Węgrzech i nie znał żadnego słowa z języka węgierskiego. Nie
przeszkodziło to jednak, dzięki protekcji Zielińskiego, w
mianowaniu Sokołowskiego jako radcy prasowego w Ambasadzie w
Budapeszcie. Oto, jak dbano o fachowe kompetencje w PRL-u.
Przecież na każdym prawie stanowisku w Ambasadzie można się było
obyć bez węgierskiego, ale na pewno nie na stanowisku attache
prasowego. Tu trzeba było znać węgierski, węgierskie aluzje i
często czytać między wierszami. I niech mi ktoś potem mówi,
że w PRL-u dbano o dobór ludzi kompetentnych!
Zaraz
potem dowiedziałem się o jeszcze bardziej katastrofalnej
wiadomości. Oto, wraz z mianowaniem Sokołowskiego na radcę
prasowego, Zieliński namówił Hanuszka na połączenie wydziału
prasowego i kulturalnego. W tej sytuacji, ja jako attaché kulturalny
w stopniu II sekretarza, automatycznie podlegałbym Sokołowskiemu
jako szefowi pionu prasowo-kulturalnego w stopniu radcy i faktycznie
pracowałbym na niego, a co tylko byłoby dobre w mojej pracy,
poszłoby na konto Sokołowskiego. Za wszelkie zaniedbania potępiano
by zaś wyłącznie mnie. Nieźle to sobie towarzysze z wierchuszki
ambasady obmyślili. Na dodatek, wraz z odjazdem świetnie znającego
węgierski, hungarysty Tarnowskiego, w całej ambasadzie zostawałoby
zaledwie dwóch dyplomatów ze znajomością języka węgierskiego na
14 pracowników dyplomatycznych – ja i mój stary wróg, dużo
wyższy stopniem, Zieliński. D wyjazdu Tarnowskiego to na niego
wciąż zrzucano liczne doraźne pomoce w sprawach węgierskich. Nie
zawsze dość odważny, o wiele bardziej niż ja, po moim
doktoracie, uzależniony od MSZ-u, Tarnowski nie mógł się równie
mocno bronić jak ja przed narzucaniem kolejnych obciążeń. Teraz,
gdy zostawałem z językiem węgierskim wśród dyplomatów obok
Zielińskiego, przy poważnym wzmocnieniu jego wpływów, nie bardzo
miałbym jak się bronić.
Szybko
uznałem, że nie ze mną te numery. W lutym 1974 r. udało mi się
uzyskać krótki wyjazd do Warszawy. Uzgodniłem z dyrektorem PISM,
że od lipca wrócę do pracy w Instytucie. Tego samego dnia złożyłem
prośbę w MSZ-cie o rozwiązanie ze mną stosunku pracy w
Ambasadzie, począwszy od 1 lipca 1974 r. Datę wybrałem
nieprzypadkowo. Za nic nie chciałem uczestniczyć w kolejnych,
wielce nudnawych uroczystych ambasadzkich obchodach „święta”
22 lipca, gdy przyjeżdżali różni oficjele z kraju.
Warto
wspomnieć o jeszcze jednej ciekawej, choć epizodycznej sprawie. W
parę miesięcy po moim przybyciu do Ambasady urządzono cocktail z
okazji mego przyjazdu, który okazał się katastrofalnym fiaskiem.
Poza grupą 6-7 osób, które ja osobiście zaprosiłem, prawie nikt
nie przybył z węgierskich oficjeli. Później okazało się, że
„jakoś” nie dotarły do nich zaproszenia na przyjęcie. Od razu
domyśliłem się, że była to diabelska sztuczka Zielińskiego,
który w ten sposób mógł dowodzić ambasadorowi, że nie mam zbyt
licznych kontaktów na Węgrzech, albo mnie o coś podejrzewają. Tym
razem więc przed moim odejściem z ambasady, osobiście dopilnowałem
zapewnienie odpowiednio licznego składu zaproszonych gości. Na 91
zaproszeń osobiście dostarczonych przeze mnie przybyło aż 88
gości. Przybyli wszyscy oficjele, ale przybyli również bardzo
licznie zaprzyjaźnieni pisarze, reżyserowie, krytycy, wydawcy,
historycy. Ambasador Hanuszek był totalnie zaskoczony taką
frekwencją. Nie przeszkodziło mu to jednak podpisać się pod
wysmażoną przez Zielińskiego opinią dla MSZ, głoszącą, że
jako pracownik Ambasady nie spotykałem się z tymi, co trzeba!
Byłem
dość szczególnym dyplomatą w tym czasie, w okresie, gdy ludzie
rękami i nogami rozpychali się, by wyjechać na placówki. Ja
wyjechałem do pracy w Budapeszcie dziewięć miesięcy po tym, jak
mi ją zaproponowano, a wróciłem na prawie 2 lata przed jej
formalnym zakończeniem, po dwóch katach i czterech miesiącach
pracy. Zostawiałem za sobą wtedy, w lipcu 1974 r., piękne
czteropokojowe mieszkanie na Górze Gellerta i wracałem znowu do
wynajmowanych mieszkań. Dopiero po czterech latach od powrotu do
Warszawy doczekałem się mieszkania spółdzielczego w bloku na
Mokotowie (49 m2). Byłem jednak uwolniony od ciągłego życia z
podłym, śmiertelnym wrogiem na karku i od innych jadów
ambasadzkich. Znów mogłem pracować w sposób dużo bardziej
swobodny i niezależny jako pracownik naukowy w stopniu doktora ze
znajomością 7 języków, z dorobkiem paru książek, w tym jednego
bestsellera (książka o najnowszej historii Węgier, miała blisko
40 entuzjastycznych recenzji w Polsce i na Węgrzech). Nie musiałem
bezpośrednio podlegać takiemu padalcowi i nieukowi jak Zieliński.
Przebyta przeze mnie „szkoła” w Ambasadzie PRL w Budapeszcie
okazała się szczególnie dobrą szkoła dyskrecji. Kto wie, czy bez
niej nie wpadłbym w końcu, przez niepotrzebną gadatliwość, w
pułapkę zastawiona przez licznych w PISM-ie agentów esbecji.
Jak
już wspomniałem, wiele pomógł mi w Instytucie bardzo rzetelny
przyjaciel, choć członek PZPR, wówczas
doktor,
a dziś profesor,
Franciszek Gołembski, konsekwentnie
uprzedzając o różnych rezydentach SB w PISM-ie. Będę mu za to
dozgonnie wdzięczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz