(Fragment
z pamiętników „Wichry życia”)
Zdecydowanie najbardziej inteligentną i najciekawszą postacią z instytutowej „frakcji żydowskiej” w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych był Adam Daniel Rotfeld. Poznałem go przez swego przyjaciela, Piotra L. i po rekomendacjach Piotra szybko nabrałem do niego maksymalnego zaufania. Mimo, że był od lat członkiem partii, w rozmowach wyrażał poglądy bardzo liberalne, mówiąc o systemie komunistycznym jako o wielkim kretynizmie, który jakoś trzeba przeczekać. (Tym bardziej mnie zdumiało więc, gdy w 2001 r .został wiceministrem spraw zagranicznych, a później ministrem z poręki postkomunistycznej SLD). Daniel był świetnym rozmówcą, wysuwał różne kapitalne teorie. Np. twierdził, że w komunizmie najłatwiej dojść do władzy, będąc twardogłowym politykiem, ale w utrzymaniu władzy na dłużej najbardziej pomaga liberalna droga reform (vide ewolucja J. Kadara z kata Węgrów na popieranego przez większość Węgrów reformatora gospodarczego i rzecznika dialogu). Teoria Daniela miała jednak sporo słabych punktów. ( Vide długoletnie rządy Breżniewa, Ceausescu, Hodży czy Castro). Miałem tak wiele zaufania do Daniela, że wraz z L. . ściągnęliśmy go na spotkanie z przybyłym na krótko do Warszawy w latach 70-tych incognito, słynnym emigracyjnym opozycjonistą Györgyem Gömörim. W 1956 r. był on jednym z głównych organizatorów manifestacji pod pomnik Bema, która dała impuls do węgierskiego powstania narodowego. Pięciogodzinne spotkanie było prawdziwą ucztą duchową, w niemałej mierze dzięki Danielowi, który pokazywał różne sprawy z punktu widzenia eksperta, dużo lepiej od nas znającego układy w PZPR-owskiej władzy. Cały czas dyskutowaliśmy głównie o dalszych perspektywach reżimu, czy komunizm przetrwa do 2000 roku.
Do plusów dyskusji z Danielem
należał fakt, że w odróżnieniu od innych członków frakcji
żydowskiej, nigdy nie przeczył faktowi nadreprezentacji Żydów w
PZPR i bezpiece, a sam chętnie podejmował te tematy. Nie zaprzeczał
rozmiarowi okrucieństw i głupot, popełnianych przez żydowskich
komunistów w Rosji, Polsce czy na Węgrzech, ale tym chętniej
wyliczał nam co ciekawsze żydowskie ofiary zbrodni komunizmu od O.
Mandelsztama i I. Babla po E. Ginsburg. Od
niego pożyczyłem po raz pierwszy świetne antystalinowskie książki
pióra W. Grossmana, E. Ginsburg czy wspomnienia N. Mandelsztam.
Wyraźnie był jednak stronniczym w niektórych sprawach. Narzekał,
że za mało pisze się w Polsce o przestępstwach granatowej
policji, równocześnie absolutnie unikając tematu przestępstw
policji żydowskiej wobec Żydów.
Co
nas różniło z Danielem to fakt, że już za młodu wstąpił do
PZPR-u, nastawiając się na karierę dzięki uczestnictwu w tej
partii. Co więcej, tak inteligentny facet gotów był znosić
najgorsze nudy dla przyspieszenia swej kariery w kręgach
specjalistów od spraw międzynarodowych. Bo jak inaczej określić
działania Rotfelda w czymś tak fasadowym i nudziarskim, jak Ruch
Obrońców Pokoju, wyjazdy na pseudokonferencje na ten temat. Sam
opowiadał, że te konferencje składały się z tych samych, starych
wyjadaczy, którzy korzystali z konferencyjnych luksusów. Był
wśród nich m. in. jakiś stary sowiecki generał – weteran
wojny, jakiś Mongoł, Bułgarka i im podobni darmozjadzi i leserzy.
Jak nam opowiadał Rotfeld posiedzeniarze z Ruchu Obrońców Pokoju
co roku wygłaszali na spotkaniach te same swoje stare referaty, nie
zmieniając nawet przecinka. Nie mogliśmy z Piotrem za nic
zrozumieć, czemu Daniel marnuje cenny czas w takim nudnym
towarzystwie. A sprawa była prosta. Z działalności
w Ruchu Obrońców Pokoju, w którym Daniel z czasem dochrapał się
funkcji członka Prezydium Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju,
wyciągał on niemałe profity. To były atrakcyjne wyjazdy i
luksusowe hotele, przyjaźń i protekcja J. Cyrankiewicza etc. I
dlatego uznał, że warto się srodze ponudzić dla tego typu
splendorów.
Kiedyś
Daniel uraczył nas przepiękną historią o tym, jak wyglądał jego
wyjazd na jakiś Kongres Obrońców Pokoju do Moskwy na początku lat
60-tych. Przyjechali późnym popołudniem, a już następnego dnia
mieli uczestniczyć na Kremlu na wielkim przyjęciu z udziałem
samego Nikity Siergiejewa Chruszczowa. Daniel zapytał utrzymującej
na piętrze porządek tzw. etażnoj, gdzie można wyczyścić buty.
Ona „poradziła” mu, by wystawił je przed drzwi, to mu je ładnie
wyczyszczą. Naiwny Daniel posłuchał tej rady i rano okazało się,
że jego jedyne buty zostały „sczyszczone” i nie będzie miał
w czym iść na kremlowskie przyjęcie. Śmieliśmy się do rozpuku z
naiwności Daniela, a najbardziej ja, bo mieszkając nad Bugiem,
szybko dowiedziałem się, jak jest za granicą w sowieckim raju.
Najpiękniejszy był jednak dalszy ciąg opowieści Rotfelda. By
ratować sytuację, udał się z rosyjskim kolegą redaktorem do
Uniwermagu (takiego sowieckiego domu towarowego), by poszukać nowych
butów. I cóż się okazało – butów w Uniwermagu były tysiące,
ale wyłącznie z jednego jedynego numeru, akurat dość dalekiego od
tego, co pasowałoby na nogi Daniela. Wreszcie, po długich
poszukiwaniach u Rosjan z zaprzyjaźnionej moskiewskiej redakcji
Danielowi pożyczono jakieś buty i mógł pójść na przyjęcie.
Historia miała jeden wielki plus – Daniel mocno otrzeźwiał z
prosowieckich iluzji. A potem, jako bystry obserwator, zbierał
kolejne doświadczenia, dość żałosne dla oceny sytuacji w Kraju
Rad. Kiedyś np. zaskoczył nas bardzo realistyczną teorią o tym,
że czterej najbardziej zaawansowani alkoholicy w naszym Instytucie,
to najwyraźniej produkt dłuższego pobytu w ZSSR. I rzeczywiście,
wszyscy czterej najwięksi pijusi mieli za sobą całe lata studiów
w Moskwie, gdzie panowała taka nastojaszcza nuda, że „bez wódki
nie rozbieriosz”. Jeden z tych rozpitych absolwentów rosyjskich
studiów W.
miał szczególnego pecha z racji swych upojeń. Mianowano go na
jakąś funkcję dyplomatyczną w Nowym Jorku. Nie zdążył jednak
nawet dolecieć, bo już w samolocie narozrabiał jak pijany zając w
amoku alkoholowym i ciupasem zwrócono go do kraju.
Muszę
to stwierdzić, ze w czasie pracy w PISM Daniel Rotfeld zawsze
zachowywał się wobec mnie bardzo lojalnie. Chciał mnie nawet
gdzieś ok. 1975 lub 1976 roku zaprotegować na wyjazd ambasadzki,
który dla wielu byłby wyjazdem marzeń. Chodziło o wyjazd na
palcówkę do Hiszpanii, z którą świeżo nawiązano kontakty
dyplomatyczne, a pierwszym ambasadorem miał być, zaprzyjaźniony z
Rotfeldem, Eugeniusz Noworyta. Nauczony doświadczeniami węgierskimi
powiedziałem, że w żadnym razie nie chcę jechać do działu
politycznego, tylko na attache kulturalnego. Bo tak mógłbym
rzeczywiście wiele zrobić dla promocji polskiej kultury. A przy tym
bardzo mocno się zanurzyć w hiszpańskiej literaturze i historii. I
wtedy Daniel niesamowicie mnie zaskoczył totalnie nową dla mnie
informacją: „To ty nie wiesz, Robert, że na Zachód na attache
kulturalnych wysyła się wyłącznie ludzi z SB i kontrwywiadu, bo
tak mają najłatwiejszą przykrywkę dla wszystkich swoich
kontaktów”. Na takie dictum natychmiast zrezygnowałem ze
wszystkich pomysłów o dyplomatycznym wyjeździe do Hiszpanii.
D.
Rotfeld a Dobrosielski i Gomułka
Przy
całej inteligencji i humorze Daniel miał pewne swoje słabe strony.
Było parę dziwnych wątków w jego zachowaniach, których zupełnie
nie rozumiałem. Nie mogłem pojąć na przykład tego, że zawsze
wybraniał przed nami dyrektora PISM Mariana Dobrosielskiego, nawet
wbrew swej małżonce Basi. Dobrosielskiego, o którym mówiono, że
osobiście występował fizycznie (był dość mocno zbudowany)
przeciwko studentom, manifestującym na uniwerku w marcu 1968 r.
(Por. moje uwagi w innej części książki. ). Być może,
zachowanie Daniela wynikało głównie z tego, że Dobrosielski
umiał, jako dyrektor PISM, dobrze wykorzystać dla siebie zdolności
i pracowitość Daniela i hołubił go na zasadzie: „każdy pan ma
swego Żyda”. Bardzo dziwiło mnie również to, że Daniel
konsekwentnie wybraniał Gomułkę przed naszymi, dość agresywnymi
uogólnieniami. Szczególnie wychwalał jego politykę niemiecką –
to akurat słusznie, ale jakby przymykał oczy na rozmiary
gomułkowskiego szkodnictwa antyreformowego i zbyt wielkie ustępstwa
wobec Rosji w latach 60-tych. Najbardziej nie rozumiałem tego
Danielowego wybraniania Gomułki w kontekście jego czystek a
antyżydowskich w 1967 i 1968 r.
Mocno zaskoczyło mnie też
kiedyś zachowanie Daniela w zupełnie odmiennej sprawie. Kiedyś
pokazał mi artykuł we francuskim tygodniku „Le Nouvel
Observateur”, szkalujący Kościół katolicki w Polsce za rzekomy
antysemityzm. Był to rok 1975. Daniel mocno oburzał się na
antykatolickie brechty, zawarte w artykule, przypominając, że sam
uratował się tylko dzięki schronieniu w katolickim klasztorze. No
to ja zaraz do Daniela: „Napisz do nich list, prostujący
kłamstwa”. Ale na to jakoś Daniel się nie zdobył.
Nieco
później dowiedziałem się o znacznie mniej przyjemnej stronie
charakteru Daniela. Spotkałem się gdzieś po latach ze starym
kumplem akademika, repatriantem Antonem Gajewskim, który skończył
anglistykę. Jak dowiedział się, że pracuję w PISM-ie, to od razu
zapytał mnie, czy znam Adama Daniela Rotfelda. – „Oczywiście,
powiedziałem, znam go i przyjaźnię się z nim”. – „Ja też
go znam, odpowiedział, ale wspominam jak najgorzej”. O co poszło?
Otóż Antoni studiował wraz z Danielem sprawy międzynarodowe.
Antoni był dusza człowiek, świetny kolega, ale trochę ciapowaty.
I za tę ostatnią cechę charakteru przyszło mu ciężko zapłacić
w 1957 r., w czasie zamieszek studenckich w obronie słynnego
studenckiego pisma „Po prostu”. Siedział pilnie w bibliotece
razem z Rotfeldem, gdy dosłownie na chwilę wyszedł po coś na
ulicę. A tam akurat toczyły się zajadłe boje milicji ze
studentami. Biednego, Bogu ducha winnego Antona, nagle zgarnięto do
suki milicyjnej, a potem oskarżono, że rzucał w milicjantów
kamieniami. Na próżno tłumaczył się, że tego dnia przesiadywał
w bibliotece. Na próżno poprosił też Rotfelda, by zaświadczył w
jego obronie. Daniel odmówił, nie chcąc, jak widać, ryzykować
czegokolwiek przez świadczenie na czyjąś rzecz w procesie
politycznym. Cóż, Daniel był zawsze bardzo ostrożny. A Antona
wyrzucono ze studiów i skazano na ponad rok więzienia. Pozostał mu
więc uzasadniony żal do Rotfelda, który, być może, uratowałby
go przez proste stwierdzenie faktu.
Muszę
przyznać, że po latach mocno rozczarowałem się do „liberała”
Rotfelda. Przede wszystkim tym, że zgodził się być wiceministrem,
a potem ministrem spraw zagranicznych w postkomunistycznym rządzie
Millera. Co prawda, zrobił, jako minister spraw zagranicznych, jedną
godną pochwały rzecz, na którą nie zdobył się żaden z jego
poprzedników – ani Skubiszewski, ani Geremek, ani mocny tylko w
gębie Bartoszewski. Otóż Rotfeld, jako pierwszy minister,
zdecydowanie wystąpił przeciwko używaniu w prasie zagranicznej
określeń w stylu „polskie obozy zagłady”. Mówił nawet o
potrzebie wytaczania procesów za kłamstwa tego typu. I to mu się
mocno chwali! Tyle, że za jego ministrowania żadnemu z mediów
zagranicznych jakoś nie wytoczono procesu. A sam Daniel później
fatalnie zbłaźnił się przy Obamie.
Rotfeld nie wyróżnił się oryginalnym podejściem w polityce
zagranicznej, kontynuując służalczą politykę MSZ wobec Niemiec i
USA. Nie zrobił też praktycznie nic dla zapewnienia obrony prawdy o
Polsce na Zachodzie i obrony interesów Polaków na Wschodzie czy
Polonii w świecie (zwłaszcza tak dyskryminowanej Polonii w
Niemczech). Już jako były minister spraw zagranicznych A. D.
Rotfeld odebrał z rąk prezydenta B. Obamy Prezydencki Medal
Wolności, pośmiertnie przyznany kurierowi RP Janowi Karskiemu. I
wtedy doszło do skrajnej kompromitacji Rotfelda. W trakcie
uroczystości prezydent Obama powiedział o „polskim obozie
śmierci”. A Rotfeld haniebnie milczał zamiast choć jednym
zdaniem sprostować oszczercze słowa Obamy. Naprawiło by to
szkodę wyrządzoną Polsce tym oszczerstwem, a zarazem byłoby
wielką przysługą w tak trudnej walce w obronie prawdy o Polsce.
Były minister spraw zagranicznych Rotfeld wolał jednak nie
odzywać się. Po prostu siedział milcząc, „ani be, ani me, ani
kukuryku” – jak mawia klasyk L. Wałesa.
28 listopada 2013 r. A. D.
Rotfeld zbłaźnił się wyjątkowo mocno jako współautor
godzącego w narodowe interesy Polski artykułu: „Koniecznie należy
budować Wielką Europę” (Nieobchodimo stroit Bolszuju Jewropu),
opublikowanego we wpływowym rosyjskim dzienniku „Kommiersant”.
Współautorami artykułu byli b. minister spraw zagranicznych Rosji
Igor Iwanow i b. minister obrony Wielkiej Brytanii Desmond Brown.
Artykuł był przedrukowany w „Gazecie Wyborczej” pod tytułem
„Nowy projekt paneuropejski”. Skandaliczną wymowę tekstu
„Kommiersanta”, współ firmowanego przez A .D. Rotfelda w pełni
obnażył znakomity historyk i politolog prod. Tadeeusz Marczak, w
publikowanym 24 grudnia 2013 r. w „Naszym Dzienniku” artykule:
Powrót do paktu Ribbentrop-Mołotow. Według profesora Marczaka
przedstawiony w „Kommiersancie” projekt przewidywał utworzenie
„Bolszoj Jewropy”, od Norwegii po Turcje i od Portugalii po
Rosję”. Zdaniem prof. Marczaka projekt ten zmierzał do „zmiany
globalnego układu sił i obalenia prymatu Stanów Zjednoczonych w
polityce światowej” dzięki utworzeniu paneuropejskiego bloku
kontynentalnego. Jak pisał prof. Marczak: „firmowana przez
Iwanowa, Browne’a i Rotfelda Bolszaja Jewropa sprowadza się w
istocie do stworzenia osi Moskwa – Berlin” i jest swego rodzaju
kontynuacją paktu Ribbentrop-Mołotow. Na koniec swego wielce
alarmistycznego tekstu prof. T. Marczak konkludował Spośród trzech
autorów Iwanow jest w pełni świadomym reprezentantem rosyjskiego,
putinowskiego programu geopolitycznego. Des Browne to raczej
beztroski poputczik. Jaką
rolę odgrywa w tym spektaklu Adam Rotfeld? I czy ma tego
świadomość?” (Podkr.-JRN).
Parę
lat temu Daniel strasznie zawiódł mnie jako dawny przyjaciel;. Był
indagowany na mój temat przez jakiegoś paszkwilanta z „Wyborczej”.
Mógł wystąpić w mojej obronie lub w ogóle odmówić wypowiedzi.
Niestety, i on dorzucił swój kamyczek przeciwko mnie. Być może
Rotfeld zachowałby się z większą klasą, gdyby dalej żyła
zmarła klika lat temu jego żona- Basia Sikorska-Rotfeld, prawdziwe
uosobienie taktu i wrażliwości. Byłą praktykującą katoliczką,
podobnie jak jej matka, subtelna pani z rodziny inteligenckiej. Basia
była przede wszystkim wspaniałą stylistką o romantycznej naturze,
świetnie znającą się na literaturze i ogromnie oczytaną. Przez
wiele lat była sekretarzem redakcji „Spraw Międzynarodowych” i
myślę, że marnowała swe talenty literackie, pracując najczęściej
nad nudnymi i suchymi tekstami z problematyki międzynarodowej.
Robiła to wszystko jednak chyba z miłości do Daniela, dla którego
bardzo dogodne było piastowanie przez żonę
funkcji sekretarza redakcji „Spraw Międzynarodowych”. Dzięki
temu jego teksty mogły być zawsze drukowane w pierwszej
kolejności,. Trzeba dodać, że Basia została panią Rotfeld po
dłuższej rywalizacji z Dorą S., niebrzydką i inteligentną
Żydówką z Ministerstwa Kultury. Jak Basia wygrała w tej
rywalizacji, trudno powiedzieć. Dora wyjechała z Polski na stałe
już w połowie lat 60-tych, a Daniel znalazł w Basi wręcz
nieocenioną pomoc we wszystkich sprawach. Basia była z gruntu
niechętna komunizmowi była dla nas świetną partnerką w
wyszydzaniu jego głupot i z pasją piętnowała rozlicznych
instytutowych donosicieli i donosicielki.
W
marcu 1968 r., gdy już ponad 2 lata pracowałem w Polskim Instytucie
Spraw Międzynarodowych, a Basia dużo dłużej również w redakcji
„Spraw Międzynarodowych”, wybraliśmy się przed uniwerek
warszawski, by obejrzeć manifestację studencką. Byliśmy ostrożni,
nie mieszaliśmy się do tłumu studentów, a stanęliśmy, zdawało
się, w bardzo bezpiecznym miejscu w grupie osób na szczycie
schodków przy Kościele św. Krzyża. Nagle, w stojącej obok nas
grupie, zaczęto wykrzykiwać najostrzejsze okrzyki przeciwko
Moczarowi. I oto niespodziewanie, jak spod ziemi, wyłoniła się
przy kościele grupa ZOMO-wców i żwawo ruszyła po schodkach w
naszą stronę. Na szczęście, zdołaliśmy błyskawicznie
przemieścić się do wnętrza kościoła, a jakiś sympatyczny
ksiądz (może odezwie się po tej relacji, jeśli żyje),
wyprowadził nas zwartą gromadą uciekinierów tylnym wyjściem na
Świętokrzyską, gdzie akurat nie było ZOMO-wców. Wspominaliśmy
nieraz tamtą chwilę z Basią i mówiliśmy o niesamowitej roli
przypadku (tak, jak w filmie Krzysztofa Kieślowskiego „Przypadek”).
Przecież, gdybyśmy zostali oboje wtedy złapani przez ZOMO, to już
nie wykręcilibyśmy się od całej sprawy.”. Basia natomiast
wyleciałaby ze „Spraw Międzynarodowych”, a Daniel z Instytutu i
partii. Pewnie by też wkrótce wyjechali za granicę, mimo tak
wielkiego przywiązania Basi do Polski, bo jednak przez całe życie
była zauroczona Danielem. W moim przypadku od razu przypomniano by
sobie o moich dawnych studenckich „rozróbach” politycznych,
wylano by mnie natychmiast z pracy, a może postanowiono raz na
zawsze przykładnie ukarać więzieniem. ZOMO-wcom zabrakło tylko
kilku metrów.
W
lecie 1981 r. Basia przyłączyła się do założonego wówczas
przeze mnie swoistego „babińca” – koła SD w Polskim
Instytucie Spraw Międzynarodowych, była prawdziwą ozdobą naszych
zebranek, pełnych złośliwości wobec rządzącej koterii. Nie
spotkałem się z nią już nigdy po 1993 roku i nie wiem, jak
znosiła działalność swego męża w ramach postkomunistycznego
rządu. Chyba sprawiało jej to wiele zgryzot, ale cóż, zawsze była
aż nadto podporządkowana swemu bardzo przebojowemu mężowi.
Jeszcze
jedno warto koniecznie przypomnieć o Basi Sikorskiej-Rotfeld.
Łączyła wielką erudycję i przeróżne talenty (pisała m. in.
zabawne wiersze – sam byłem bohaterem jednego z nich) z
prześwietnym poczuciem humoru. Obok wielce poważnych lektur
znajdowała czas, na przykład, na pożeranie kolejnych tomów z
ogromniastej sensacyjnej szpiegowskiej serii książek barwnego
francuskiego pisarza De Villiersa. Wymienialiśmy się z Basią
świeżo zdobytymi tomami, a potem zaśmiewaliśmy się do rozpuku.
De Villiers napisał chyba ze sto tomów książek, opiewających
dzielnie walczącego z komunizmem agenta CIA, księcia austriackiego
Malko. Po każdej zwycięskiej akcji, książę. Malko odnawiał
kolejne skrzydło dawno zrujnowanego pałacu przodków. Dzielny Malko
w każdym tomie walczył z komunizmem w innym kraju, od Polski i
Węgier, po Kambodżę, Birmę, Kubę i Nikaraguę. Roiło się przy
tym od niesamowitych historii, gęsto przetykanych seksem, zupełnie
w stylu losów Rafała Królika w przedwojennych powieściach
Marczyńskiego. Najbardziej chichotaliśmy z Basią ze wciąż
powtarzających się stereotypów damsko-męskich w książkach
Villiersa. Na ogół pojawiały się w nich tylko dwa typy kobiet.
Jedna, piękna i cnotliwa jak Ligia z „Quo vadis”, była
antykomunistyczną sojuszniczką księcia . Malko w walce z siecią
KGB-owskiej agentury. Najczęściej ginęła z rąk kobiecego
Schwartzcharakteru z książki de Villiersa. Była nim komunistyczna
agentka, swego rodzaju wydra seksualna, wyuzdana do nieprzytomności
– potrafiła zabijać swych antykomunistycznych przeciwników
różnymi sposobami, nawet w czasie największej ekstazy scen
miłosnych. Te, trzeba przyznać, de Villiers opisywał z niezwykłą
naturalistyczną wprawą. Co było charakterystyczne dla książek de
Villiersa?! Potrafił niesamowicie mieszać różne fakty
historyczne, np. w książce o powstaniu węgierskim, czy o Polsce,
gdzie jest i o AK i o Michniku (którego, o ile pamiętam, de
Villiers przedstawił jako kobietę!). Równocześnie jednak de
Villiers zaskakiwał doskonałą znajomością topografii
opisywanych stolic, od krajów Europy po Azję i Amerykę. Nigdy nie
pomylił, na przykład, żadnego skrzyżowania ulic w Warszawie,
Budapeszcie czy Moskwie. A warszawscy taksiarze wyróżniali się,
według niego, niebywałą sprawnością w
handlu czarną walutą.
Plotkarski test.Budzi niesmak .D.A.Rotweld jest wielki .
OdpowiedzUsuń