(Z
pamiętników „Wichry życia )
Będąc w Ambasadzie, choć niestety nie
pracowałem w dziale kultury, dzięki różnym znajomościom i przyjaźniom,
namówiłem węgierskich wydawców na wydanie szeregu polskich książek. Szczególnie
dumny jestem z fortelu, którym doprowadziłem do wydania na Węgrzech pierwszej
ciekawszej książki o Powstaniu Warszawskim pióra Lesława Bartelskiego. O co poszło w tej sprawie? Przez cały pierwszy
rok mej pracy ambasadzkiej w 1972 r. wciąż suszyłem głowę mocno
zaprzyjaźnionemu ze mną patriotycznemu Węgrowi Endre Bassa, kierownikowi bardzo liczącej się redakcji historycznej
w wydawnictwie Kossuth Kiadó. Bassa był świetnym znawcą historii. Został w
pewnym momencie nawet przewodniczącym Węgierskiego Towarzystwa Historycznego.
Do prawdziwych przyjemności, w związku z jego erudycją, należały więc wspólne
godziny deliberowań o historii. W rozmowach z Bassą ciągle wyrzekałem na to, że
na Węgrzech wciąż nie ma ani jednej,
choć trochę poważnej książki o Powstaniu Warszawskim. Istnieją tylko nędzne
popłuczyny w stylu wydanej w czasach stalinowskich książki „Trzy klęski reakcji
polskiej” Kirchmayera i wydanej dużo później, ale też fatalnej, schematycznej
książki Zenona Kliszki o Powstaniu
Warszawskim. Przypomniałem, że Kliszkę świeżo wyrzucono na margines życia
politycznego, wraz z Gomułką i że dziś wspomina się o nim jako o ograniczonym
umysłowo dogmatyku. Czy naprawdę nie stać Węgrów – pytałem – na to, by wydali
prawdziwie reprezentatywną książkę o Powstaniu Warszawskim? Podczas gdy my tyle
piszemy o historii Węgier i tu powoływałem się na moją książkę "Węgry 1919-1969" , która miała świetne
recenzje na Węgrzech.
Bassa miał w końcu już szczerze dość mego
ciągłego nękania go tym jednym tematem. Pewnego dnia powiedział: „No dobrze,
Robert, wydamy Wam książkę o Powstaniu Warszawskim, ale pod jednym warunkiem –
nie może być grubsza, niż 200 stron”. Ucieszyłem się, ale potem zacząłem się
też trochę martwić. Zdecydowanie najlepszą książką o Powstaniu Warszawskim była
książka Borkiewicza, ale miała 500
stron z górą. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, aby nie stracić tak
ważnej szansy, stworzonej mi przez E. Bassę. Wreszcie trafiła się okazja –
znalazłem odpowiednią książkę, właśnie wspomniane „Powstanie Warszawskie” L.
Bartelskiego, 200-stronicowe i stosunkowo rzetelne. Zaraz wystąpił jednak jeden
szkopuł. Okazało się, że książkę Bartelskiego poprzedza obrzydliwy,
ideologiczny wstęp partyjniaka Bohdana
Czeszki, bez którego przypuszczalnie byłoby niemożliwe wydanie tej książki
w Polsce. We wstępie Czeszko, były żołnierz Armii Ludowej, niemiłosiernie, choć
wbrew prawdzie, chłostał Bartelskiego za brak odpowiedniego docenienia wkładu
Armii Ludowej w powstańcze walki i rzekome przecenienie bojowego wkładu Armii
Krajowej. Na dodatek, Czeszko ostro krytykował Bartelskiego za brak
odpowiedniego pokazania sowieckich zbrojnych prób pomocy dla Warszawy. – „Oj,
niedobrze” – pomyślałem – znając węgierską, tak uzasadnioną po 1956 r.
strachliwość w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło stosunków z Sowietami.
Po przeczytaniu takiego wstępu Czeszki na pewno się przerażą i zastopują
wydanie książki. Jak z tego wyjść? Niewiele się zastanawiając, postanowiłem wyrwać
wstęp Czeszki do książki. Było to 16
stron, akurat scalonych ze sobą jako odrębna całość. Udało mi się je wyrwać
tak, by nie było to zauważalne. Bassa oddał książkę do tłumaczenia. Książka
„Powstanie Warszawskie” i przekład na tyle się spodobały Bassy, że wydano ją w
nakładzie 20 tys. egzemplarzy na małe, 10-milionowe Węgry, a więc faktycznie w
większym nakładzie, niż w Polsce. Bartelski później publicznie zaakcentował
moją zasługę w doprowadzeniu do wydania jego książki na Węgrzech, mówiąc o tym w
wywiadzie dla „Słowa – Dziennika Katolickiego” .
Warto dodać, że jednak mój fortel ze wstępem
Czeszki został w końcu odkryty na Węgrzech. Powiedział mi o tym sam Bassa. Po
przetłumaczeniu książki potrzebny był Węgrom jeszcze jeden egzemplarz książki
Bartelskiego do skonfrontowania z przekładem. I wtedy natrafiono na nieznany
wcześniej tekst wstępu Czeszki. Bassa najwidoczniej uznał tekst książki
Bartelskiego za zbyt dobre czytadło, by zablokować taką książkę po jej
przełożeniu. Potem uśmiał się serdecznie
z mojego fortelu.
Gdzieś w połowie
lat osiemdziesiątych ruszyliśmy kolejny
raz na Węgry na obrady wspólnej polsko-węgierskiej komisji podręcznikowej. W czasie obrad mieliśmy nawzajem wyłapywać
nieścisłości w podręcznikach z historii: Węgrzy w polskich podręcznikach, a my
w węgierskich. Z polskiej strony w obradach uczestniczyły cztery osoby: poza
mną jako przewodniczącym delegacji słynny później autor „kontrowersyjnych” podręczników
Andrzej Leszek Szczęśniak i historyk
z Bydgoszczy, później profesor Janusz
Rulka, zasłużony w bojach z antypolonizmem. Czwartej osoby nie
pamiętam. Sprawy były bardzo ciekawe i
można było delektować się różnymi problemami, jakie pojawiały się w czasie
dyskusji. Najbardziej pomocna była węgierska patriotyczna historyk Katalin Szokolai, która od
dziesięcioleci zajmowała się polską historią. Niestety w delegacji była nie
tylko Szokolai. Najfatalniejsze problemy
dla naszych debat wywoływał przewodniczący węgierskiej delegacji,
gburowaty skrajny dogmatyk żydowskiego pochodzenia Unger, przepojony uprzedzeniami na temat rzekomego polskiego
„nacjonalizmu”, antysemityzmu”, etc Był
przy tym osobiście szczególnie uczulony na polskie poparcie dla węgierskiej „kontrrewolucji” jak określał
powstanie w 1956 r., które wielokroć piętnował w swoich tekstach. Czepiał się
dosłownie każdej sprawy z historii XX wieku, uparcie powtarzając w trudnych
sprawach stosunków polsko-sowieckiich komunały wyuczone z sowieckich
podręczników. W odniesieniu zaś do wcześniejszej historii Unger z upodobaniem sięgał do
schematycznych antypolskich twierdzeń niemieckich i austriackich. Mieliśmy
wręcz męczące utarczki dosłownie o byle co. Na dodatek byliśmy mocno zdegustowani bardzo zimnym, wręcz niegościnnym przyjęciem
zgotowanym nam przez Ungera. Kontrastowało ono z ogromnie ciepłym ugoszczeniem węgierskiej
delegacji rok przedtem w czasie
wspólnych debat w Gnieźnie.
Byliśmy strasznie rozgoryczeni przyjęciem ze strony węgierskiej, a głównie
ze strony szefa ich delegacji betonowatego Ungera. Za dzień mieliśmy podpisać
protokół z obrad, a tu jeszcze były dziesiątki
spraw nie uzgodnionych. Podczas spaceru
w pobliskim parku wyrzekaliśmy więc na Ungera co niemiara. I nagle wpadł mi do
głowy przedni, jak się okazało pomysł. A wiązał się on z wielce popularną
wówczas przepyszną anegdotą na temat czterech panów na delegacji w Moskwie w
czasach sławetnego pierwszego sekretarza
KC KPZR Jurija
Andropowa, poprzednio szefa sowieckiej bezpieki KGB. A oto treść tej
anegdoty. Czterej panowie z delegacji z
Polski siedzą sobie wieczorem w wielkim moskiewskim hotelu, i przy wódce wygadują, co im ślina na język przyniesie.
Gros rozmowy stanowi wyrzekanie na reżim, komunizm jako taki, ale przy okazji
dostaje się też Andropowowi i nie
żyjącemu już Breżniewowi.
Przewodniczący delegacji uznaje, że rozmowa zeszła na zbyt niebezpieczne tory i
zaczyna mitygować kolegów: „Panowie, przestańcie w końcu tak wygadywać, bo tu
może być podsłuch”.- Coś ty – wołają inni- czemu jesteś taki strachliwy.
Przecież w hotelu jest kilkaset pokoi i
nikt nie marnowałyby tak wielkiej sumy pieniędzy na instalowanie
wszędzie podsłuchu”.
Przewodniczący delegacji postanowił pożartować z kolegów i trochę ich postraszyć.
W owym czasie na ogół sądzono, że podsłuch jest zainstalowany w kaloryferze lub
w żyrandolu. A więc przewodniczący delegacji podchodzi do kaloryfera i mówi:
„Panie majorze, poproszę cztery herbaty do pokoju 226 za dziesięć minut!” Mija
dziesięć minut i nagle słychać pukanie
do pokoju. Wchodzi etażna (sprzątająca
pokoje na piętrze) i przynosi cztery herbaty. Blady strach padł na wszystkich Nie chcieli już więcej dyskutować i rozeszli się po pokojach.
Rano natychmiast po zbudzeniu przewodniczący delegacji idzie do kolegów.. i nikogo nie zastaje w
pokojach. Idzie na portiernię i pyta o
nich. – „Oj niedobrze, odpowiada portierka- wszyscy są już w więzieniu na
Łubiance (słynnym więzieniu w Moskwie) – A ja?- pyta kierownik delegacji.
Portierka odpowiada: „Pan major kazał powiedzieć, że ma poczucie humoru!”.
Akurat dzień przedtem ktoś z nas opowiedział tę zabawną anegdotę i teraz w
parku nasunęła mi ona odpowiedni pomysł.
Cała nasza czwórka mieszkała w maleńkim
hotelu węgierskiego ministerstwa kultury. Tak mały hotel można było więc bez
większych kosztów wyposażyć obficie w podsłuchy. Powiedziałem o tym kolegom,
radząc, abyśmy natychmiast po powrocie do hoteliku rozpoczęli szczególny typ
gadki „Do Chińskiego Luda”- jak to wówczas mawiano. Wszyscy jak jeden mąż
mieliśmy skrajnie wyrzekać na Węgrów, a
zwłaszcza Ungera, ze okazali się tak niegościnni. Przypomnimy im, jak my
byliśmy gościnni wobec nich rok przedtem w Gnieźnie, i jak jesteśmy teraz
rozczarowani. A poza tym to ich upierdliwe upieranie się o najmniejsze nawet
drobiazgi w rozmowach o historii.
Powiedzmy więc od razu, że
natychmiast po powrocie do Warszawy napiszemy skargi na zachowanie węgierskich gospodarzy, że takie
nieużytki, i poślijmy tę skargę do przeróżnych instytucji od Ministerstwa
Oświaty poprzez Ministerstwo Kultury i Stowarzyszenie Węgierskich Historyków aż do KC. I zadeklarujmy, że ze
względu na tak lodowate przyjęcie w Budapeszcie zrywamy na przyszłość wszystkie
kontakty, co nam właściwie zależy?! Zaledwie
wróciliśmy do hoteliku
powyrzekaliśmy sobie długo i donośnie, według ustalonego scenariusza. A skutek? Następnego
dnia o 13-tej wita nas bardzo sympatycznie
szef węgierskiej delegacji Unger przy suto zastawionym stole i wielkiej ilości butelek węgierskiego wina. Mówi:
„Mieliśmy dziś jeszcze uzgodnić ostatnie sprawy przez podpisaniem protokołu.
Doszliśmy jednak do wniosku, że nie ma co marnować czasu, bo wszystko to są
drobiazgi i przyjmujemy wszystkie Państwa
poprawki”. Na dodatek dostaliśmy jeszcze tak wiele prezentów na
odchodne, jak nigdy przedtem. I niech mnie ktoś jeszcze przekonuje, że w
socjalizmie skąpiono grosza na podsłuchy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz