Przygotowuję
do wydania pierwszy tom z zaplanowanych na dwa tomy pamiętników
„Wichry życia”. Staram się w nich przedstawić różne
epizody z historii mego życia, blaski i cienie, wspaniałych
przyjaciół, tych, którzy zawiedli oraz zajadłych wrogów i
oszczerców. Pierwszy tom, zaplanowany na okres do 1989 r. powinien
ukazać się w druku w jednym z najbliższych miesięcy. W związku z
pamiętnikami gorąco proszę o kontakt dawnych znajomych i
przyjaciół z różnych okresów życia dla lepszego wspólnego
przypomnienia sobie wydarzeń z dawnych lat. Poniżej przedstawiam
jeden z fragmentów przygotowywanych pamiętników.
Dziadek – pierwszym
nauczycielem historii
Dosłownie już w wieku 6 lat
pokochałem historię. Zadecydowały o tym kolorowe przedwojenne
historie z obrazkami, szczególnie utrwaliły mi się w pamięci
barwne opowieści o Joannie d’Arc i Napoleonie oraz o księciu
Józefie. Te przedwojenne książki do historii były prawdziwym
darem losu. Nigdy nie wyobrażam sobie, bym mógł pokochać
historię, czytając ówczesne stęchłe stalinowskie podręczniki
typu książki
Heleny Michnik. Nie mówiąc o przekładach sowieckich podręczników
do historii, gdzie opowiadano o tym, jak to trzy pułki smoleńskie
wygrały bitwę pod Grunwaldem, a nie jacyś Polacy czy Litwini.
Prawdziwą
kopalnią wiedzy o historii najnowszej był jednak mój dziadek i
jego barwnym opowieściom zawdzięczam dużo więcej, niż
jakimkolwiek ówczesnym lekturom. To od dziadka, jako 9-latek,
dowiedziałem się po raz pierwszy o Katyniu, z wyrażoną od razu
przestrogą, bym trzymał w szkole język za zębami. Dziadek
opowiadał mi o organizowanych przez bolszewików zsyłkach na Sybir,
o losie AK-owców, o sowieckiej nędzy, a zwłaszcza beznadziei
kołchozów. Bał się ich jak ognia. Dodatkowo te opowieści
dziadkowe uzupełniał od czasu do czasu widok, jak pogranicznicy
prowadzili schwytanych po ucieczce przez Bug do Polski, obdartych
uciekinierów z Rosji. Muszę powiedzieć, że to najpierw od
dziadka, o dopiero później z lektur, zrodził się mój ogromny
podziw dla AK-owców, dla bohaterskiej i zdradzonej AK. Dziadek przy
kominku i lampie naftowej opowiadał godzinami o niemieckich
egzekucjach i terrorze, o wojnie z 1920 r. i o czasach
przedwojennych, które bardzo wychwalał (panegirycznie wręcz
wielbił) Marszałka Piłsudskiego.
Po
tym, co nam wmawiano w szkole, bardzo lubiłem się przekomarzać z
dziadkiem na temat II RP. Mówiłem – „Dziadku, ale przecież
wtedy z biedy zapałki dzielono na czworo”. – „Tak – mówił
dziadek – ale każda z czterech części się zapalała”.
Najwięcej opowiadał jednak dziadek o swojej służbie w armii
carskiej w czasie pierwszej wojny światowej. Były to czasem sceny
pełne smętku, kiedy na przykład opowiadał, jak Kozacy odcinali
szablami głowy wziętym do niewoli polskim jeńcom z armii
austriackiej. A patrzący na to nieliczni polscy żołnierze z
pobliskiego oddziału armii carskiej byli całkowicie bezsilni!
Dziadek sporo opowiadał o tym, jak sam dostał się do niewoli
austriackiej i przez półtora roku pracował jako jeniec na roli u
jakiegoś węgierskiego właściciela ziemskiego w Siedmiogrodzie,
gdzieś koło Nagyvaradu.. I właśnie dziadek pierwszy wpoił mi
przekonanie o sile przyjaźni polsko-węgierskiej, którą sam poznał
bardzo mocno od pierwszej chwili niewoli. Węgierski ziemianin, gdy
dowiedział się, że dziadek jest Polakiem, od razu go wyróżnił i
uczynił swego rodzaju nadzorcą nad kilkunastu Rosjanami. Dziadka
traktowano jak przyjaciela i czuł się tam jak w domu. Namawiano go
nawet, by na zawsze pozostał u gościnnego Węgra i już nie wracał
do Polski. Ale przecież w domu czekała żona i kilkoro dzieci. Z
tego pobytu dziadek zapamiętał kilkaset podstawowych słów
węgierskich i wiele popularnych pieśni siedmiogrodzkich. W
odróżnieniu ode mnie, dziadek miał wspaniały słuch i potrafił
urzekająco wyśpiewywać różne pieśni, począwszy od tych pieśni
węgierskich po ukraińskie dumki. Dzięki swemu talentowi do
śpiewania, mój dziadek stał się na później główną atrakcją
w oczach moich gości z
Węgier, gdy pełniłem
rolę tłumacza.
Kiedy
miałem jakąś sympatyczniejszą węgierską grupę, czy delegację,
zaraz prowadziłem ją do domu. A tu już dziadek robił swoje,
śpiewając całą wiązankę pieśni siedmiogrodzkich. A Węgrom,
nawet partyjniakom, przy odrobinie wódki rozwiązywały się języki,
wyrażając żal za jedynym, utraconym, „wiecznie węgierskim”
Siedmiogrodem.
Węgierskie
tradycje i słaba znajomość węgierskiego (kilkaset słów) bardzo
przydały się dziadkowi w czasie wojny, gdy pewien czas w pobliżu
nas (chyba w Małaszewiczach) stacjonowali żołnierze węgierscy.
Węgrzy, choć zmuszeni do sojuszu z Niemcami, zachowywali się
bardzo przyjaźnie wobec Polaków, stanowili nawet dla nas
zabezpieczenie przed represjami. Jakże wymowne były pod tym
względem, pochodzące z czasów wojny (chyba z 1943 r.) głośne
rozmówki polsko-węgierskie, wydane przez Tajne Wojskowe Zakłady
Wydawnicze Armii Krajowej. Zawierały one m. in. następujące
sformułowania, mające ułatwić polskim chłopom odpowiednie
dogadanie się z Węgrami: „Dzień dobry Panu. (…) Czy jest Pan
Węgrem?... U nas wszyscy sympatyzują z Węgrami. Jesteśmy bratnimi
narodami i często sobie wzajemnie pomagamy. Może pan pozwoli do
mojego domu, ogrzać się trochę, odpocząć. Mogę panu dostarczyć
trochę chleba i słoniny lub masła… Chętnie kupie u pana broń
(ekwipunek, naboje). A może chce Pan wymienić to na chleb (masło,
mleko, jedzenie)? Czy
ten koc (buty, koń, wóz, motocykl, armata, czołg) jest do
sprzedania? A może do zamiany na żywność (wódkę)?”.
(Podkr. – JRN).
Pytanie
o możliwość zakupienia czołgu dowodziło, że w AK uważano, iż
razem
z
Węgrami można zrobić
wszystko, nie
bacząc na ich sojusz z Niemcami. Mój dziadek, który zawsze miał
słabość do wojaków i bardzo miłe wspomnienia z Węgier,
natychmiast nawiązał zażyłe kontakty z węgierskimi żołnierzami
i oficerami. Z pomocą swej słabej, łamanej węgierszczyzny,
handlował z nimi i pośredniczył w handlu Węgrów z innymi
mieszkańcami. I co najważniejsze, często ich gościł u siebie, a
Węgrzy, słuchając pieśni siedmiogrodzkich, czuli się dosłownie
jak w domu. Reszta mojej rodziny też dość żywo zainteresowała
się Węgrami. Dość, że jako ślad tych węgierszczyzn pozostał u
nas w domu maleńki węgiersko-niemiecki słownik kieszonkowy.
Przydał się, jak znalazł, w październiku 1956 r., gdy ogarnięty
promadziarską pasją w związku z węgierskim powstaniem, rzucałem
się całą duszą na naukę węgierskiego.
Komunizmu
dziadek strasznie nie lubił, jak najgorszej zarazy. W czasach
bierutowskich powiadał zgryźliwie „bierut, bierut, da niczego nie
dajut”. Opowiadał, jak w czasie sławetnych, sfałszowanych
wyborów w 1947 r. rozdano miejscowym chłopom z Terespola kartki z
głosami na komunę, chyba nr. 3, - „a my je zaraz wrzuciliśmy do
ustępu i poszliśmy głosować na Mikołajczyka”. Pamiętam, jak
dziadek wspominał o sankcjach, którymi uderzano w jednego z
bogatszych sąsiadów – Zduniaka (miał 6 hektarów ziemi).
Dziadek
lubił opowiadać niezliczone dowcipy historyczne. Np. dlaczego
przysłany nam z Rosji na ministra obrony i marszałka Polski
Konstanty Rokossowski miał skośne oczy na portretach? Było tak z
dwóch powodów: 1) ze zdumienia, gdy dowiedział się, że jest
Polakiem; 2) od picia herbaty z łyżeczką w szklance.
Szczerze
mówiąc, od wszelkich dowcipów politycznych dużo bardziej
odpowiadały mi opowieści dziadkowe, choćby z wojny
rosyjsko-japońskiej 1904-1905. Dziadek, urodzony w 1885 r., został
na nią zmobilizowany wraz z innymi chłopami Kielecczyzny, ale już
nie zdążył, na szczęście, powalczyć z Japończykami. Nadzwyczaj
komicznie wyglądały w opowieściach dziadka okoliczności
transportu polskich rekrutów z Kielecczyzny na Daleki Wschód. Jak
opowiadał dziadek: „Zaraz w Kielcach dali nam kożuchy i inne
odpowiednie umundurowanie na daleką wyprawę. Po
co to nam jednak wszystko było – popiliśmy, przegraliśmy
kożuchy w kraty z Cyganami i już, gdy dotarliśmy do Radomia,
nie było śladu po naszych kożuchach i reszcie zimowego
wyposażenia. Na stacji w Radomiu przeglądają naszą jednostkę, a
wszyscy polscy rekruci jak jeden mąż bez żadnej odzieży zimowej.
– Jak was tu przysłano, żołnierze? – A nie dali nic, nie wiemy
dlaczego. Carscy oficerowie poklęli trochę na to wszystko ale w
ciągu godziny znów nam wyrychtowano nowe kożuchy i wszystko, co
potrzeba. Sytuacja się powtórzyła jeszcze parę razy: w Brześciu
i w Kijowie. – Popiliśmy sobie dobrze i bardzo nam było wesoło –
opowiadał dziadek. Nikt z nas nie chciał nawet myśleć o dalekiej
wojnie. Dużo mniej wesoło zaczęło nam być, gdy wjechaliśmy w
końcu na tereny Syberii i zaczęliśmy się zbliżać do
Władywostoku. Straszliwie siarczysty mróz, a my wszyscy drzymy z
zimna, tuląc się do siebie z braku dobrej odzieży zimowej. Teraz
już strasznie żal nam się zrobiło naszej lekkomyślności i
zaczęliśmy przeklinać swój zmarznięty los. Dojeżdżamy do
Władywostoku. Na dworcu odbieramy nowe posiłki wojskowe, wita nas
siwiuteńki, wąsaty generał carski. Z wagonów, którymi jechali
rosyjscy rekruci, wysiadają żołnierze w wielkich, grubych
kożuchach. Tylko z naszych dwóch wagonów z Kielecczyzny nie tyle
wysiadła, co wytoczyła się grupa straszliwie zziębniętych
biedaków. – „A cóż tu się dzieje, żołnierzyki? – pyta
siwiuteńki generał? – Jak ci głupi biurokraci mogli was tak
wysłać? – A nie da nam nic, Wasze Błagodarodie – wołaliśmy
jeden przez drugiego. Generał zaklął siarczyście, zdjął z ręki
złoty zegarek i rozkazał za to odpowiednio nakarmić i napoić
żołnierzy, zmarzniętych do cna. I oczywiście, szybciutko
dostaliśmy kolejne kożuchy. Odetchnęliśmy, że wszystko tak się
dobrze skończyło, ale nie na długo. Bo zaczęły napływać
rachunki za odzież zimową z Kielc, Radomia, Brześcia i Kijowa.
Przelękliśmy się, jak się to wszystko skończy. Szybko okazało
się jednak, że nic nam nie grozi, bo co żołnierz zrobi pod
przysięgą, to za to nie odpowiada”.
Takich
opowieści usłyszałem od dziadka wiele. Trudno powiedzieć, ile
było w nich prawdy, a ile fantazji. Faktem było jedno, że mój
dziadek, rzucany przez losy wojenne, zwiedził
kawał świata, od Mandżurii po Siedmiogród. Jednego tylko żałuję.
Tego, że nie miałem magnetofonu i nigdy nie nagrałem dziadka,
nieco Szwejkowskich opowieści i jego piosenek.
Opowiedziałem
nie bez kozery rolę dziadka w szybkim rozwiązywaniu przeze mnie
różnych białych plam polskiej historii, od Katynia po zsyłki
AK-owców. Bo to pokazuje najlepiej, jak ważne nawet w najgorszych
stalinowskich czasach było patriotyczne wychowanie w rodzinie,
którego dziś tak brakuje. Pamiętam, jakim wstrząsem było dla
mnie w połowie lat 90-tych pewne spotkanie z młodzieżą licealną
w dużym mieście na północy Polski, na wschód od Gdańska. Nie
podaję nazwy miasta nieprzypadkowo, bo sprawa jest raczej dość
wstydliwa dla mieszkańców tego miasta. Miałem tam wykład o
historii dla około 80-ciu uczennic i uczniów liceum. Po wykładzie
niebacznie zadałem im sam kilka pytań z historii. Na ogół wszyscy
wiedzieli, co było 1 września 1939 r. Natomiast ani jedna osoba na
80-ciu nastolatków w wieku 15-18 lat nie wiedziała, co było 17
września 1939 r. nic nie słyszała w ogóle o sowieckim ciosie w
plecy Polski. Wywołało to prawdziwą konsternację – prowadząca
jak burak poczerwieniała, notabene wiceprezydent owego miasta z
ramienia Unii Wolności. Niewątpliwie nauczyciele ponoszą
największą odpowiedzialność za taką ignorancję uczniów. Potem
media, zwłaszcza telewizja, która odsyłała przez wiele lat tematy
zbrodni komunistycznych na „zsyłkę po północy”. Cóż jednak
powiedzieć o dzisiejszych rodzicach, którzy zaganiani przez życie,
nic nie robią dla uzupełnienia luk w edukacji historycznej swoich
pociech. My mieliśmy to szczęście, że w dużo gorszych, niż
dzisiejsze, czasach, rodzice (w moim przypadku dziadek) uczyli nas
zakrywanej prawdy i wychowywali na prawdziwych Polaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz