))Zapraszamy na Oficjalną Stronę internetowa Jerzego Roberta Nowaka((

wtorek, 20 czerwca 2017

Moja praca w Ambasadzie PRL w Budapeszcie (II)

(Fragmenty z przygotowywanego do druku II tomu moich pamiętników „Wichry życia”)

Zausznicy Zielińskiego

 
Zieliński miał w Ambasadzie sporo oddanych zauszników. Jednym z najgorszych był stary totumfacki Zielińskiego, niejaki Rytel, szef działu administracyjnego Ambasady (wiadomo, z jakich ludzi rekrutowano takich szefów). Żona Rytla była sekretarką ambasadora i stanowiła pod tym względem cenne „ucho” dla Zielińskiego. Z kontaktów z Rytlami zapamiętałem dość groteskową historię z przyjęciem w ich domu. Przyjęto tam mnie i żonę bardzo wykwintnie, obstawiono wódkami i świetnym jadłem. Gospodarz bardzo szybko jakoś pokierował moją rozmowę w kierunku kawałów politycznych. Na moje szczęście, nigdy nie miałem dobrej pamięci do kawałów politycznych. A poza tym, niedługo przedtem, Zenek Tarnowski ostrzegał mnie, bym zbytnio nie „wychylał się” przed Rytlami. Pijemy więc i pałaszujemy jadło już z godzinę, a gospodarz jakoś na próżno wychyla się, by sprowokować mnie do jakiegoś ostrzejszego dowcipu politycznego. I nagle dochodzi do niebywałego incydentu, którego sprawcą stał się nieświadomy rzeczy 8-letni synek Rytlów. Woła: – „Tato, zapomnieliśmy wyłączyć magnetofon”. A magnetofon działał cały czas za kotarą. Na takie dictum, że tak powiem, „sprawa się rypła”. Rytel wiedział, że my już wiemy i nie starał się nawet nas zatrzymać, gdy bardzo krótko potem zaczęliśmy się żegnać z gospodarzami. Takie praktyki podsłuchów wobec własnych kolegów w Ambasadach były jak się zdaje wciąż na porządku dziennym w Ambasadach PRL-u.
 
Zieliński mógł zawsze liczyć na wsparcie radcy Ambasady do spraw kultury i nauki Jakubowskiego. Było paradoksem, że stanowisko to obsadzał zdecydowanie najgłupszy dyplomata w całej ambasadzie, były pracownik Ministerstwa Transportu, a później charge d’affairs ambasady RP w Korei Północnej. Na tamtym stanowisku można było totalnie „olewać się”, a na dodatek było tak wysokie rangą. Nic dziwnego, że Jakubowski co trzecie zdanie przerywał wtrętem: „Gdy byłem charge d’affairs w Phenianie”. Jak jednak można było wytłumaczyć, że taki człowiek, bez znajomości nie tylko języka, ale i bez podstawowej wiedzy o kulturze, był radcą do spraw kultury i nauki w polskiej ambasadzie. Jakubowski był za to odpowiednim narzędziem dla różnych manipulacji Zielińskiego. Choć tak ograniczony, Jakubowski szybko zorientował się, że pierwsze skrzypce w ambasadzie gra Zieliński, nie Hanuszek, i zawsze występował po stronie tego pierwszego.
 
Kolejnym zausznikiem Zielińskiego stał się niejaki Bajek, prawdziwe nieszczęście kadrowe ambasady. Bajek był niezbyt lotnym pracownikiem Ministerstwa Leśnictwa i jak to ćwierkały ambasadzkie wróble, został skierowany do Budapesztu tylko za to, że nieźle naganiał zwierzynę dla różnych towarzyszy. W związku z tym, że mniej więcej po roku mego pobytu w Budapeszcie odjechał do kraju sekretarz ambasadzkiej organizacji partyjnej, Staszek Trębicki, rzetelny jako człowiek, właśnie Bajka popchnięto na jego miejsce. I to przypieczętowało ostateczną katastrofę, jaką było przysłanie totalnie niekompetentnego Bajka do ambasady. Bajek wcześniej został bowiem przydzielony na wicekonsula. W ten sposób w końcu spełniono ciągłe prośby starego konsula Czerwińskiego o wzmocnienie kadrowe jego działu. Konsul Czerwiński, skądinąd bardzo porządny facet, był ogromnie przemęczony na skutek rosnących zadań konsulatu w Budapeszcie (kradzieże, pobicia, zguby paszportów, śluby i pogrzeby, etc.). Usilnie prosił więc o przysłanie mu na pomoc wicekonsula. Dostał Bajka… A Bajek, zostawszy pierwszym sekretarzem partii w Ambasadzie, uznał wręcz, ze to nie wypada, aby teraz on podlegał jakiemuś konsulowi. Bajek zaczął nawet stosować staranną wojnę podjazdową przeciw Czerwińskiemu. Zyskał przy tym na zasadzie „coś za coś” bardzo mocne wsparcie Zielińskiego, który szczerze nie lubił patriotycznego konsula. Czerwiński bowiem potrafił, w razie potrzeby, mocno się postawić ambasadzkim „wielkościom” typu Zielińskiego.

Ambasadzka wojna „Chamów” i „Żydów”

O tym, że Zieliński nie mógł zdobyć powszechnej wszechwładzy w Ambasadzie, zdecydowała również podskórnie prowadzona walka frakcji „chamów” i „Żydów”. Kosmopolityczny Zieliński miał wyraźnie przeciw sobie sekretarza PZPR w pierwszym roku mego pobytu Staszka Trębickiego, szefa działu ekonomicznego Ambasady Kłosiewicza, syna słynnego natolińczyka, przewodniczącego CRZZ Wiktora Kłosiewicza, przedstawiciela kontrwywiadu na Węgry Władysława Madurę, attache prasowego Zenka Tarnowskiego. Do krytycznej wobec Zielińskiego grupy należeli również kolejni attache wojskowi – E. Wiślicz-Iwański (lepiej znany jako wojewoda kielecki w czasie zbrodni kieleckiej w lipcu 1946 r.) i jego następca generał Konstanty Korzeniowski. Ten ostatni i to był swoisty paradoks, by ł człowiekiem bardzo kulturalnym i oczytanym, swoiste przeciwieństwo najbardziej ograniczonej postaci z Ambasady – radcy do spraw kulturalnych Jakubowskiego! Konstanty Korzeniowski miał jednak straszliwego pecha, ożenił się z ładną piosenkarką B., panią z wielkim biustem i szczególnie rozwiniętą rozrzutnością. Kostek starał się, także w czasie pobytu w Ambasadzie, spełniać zachcianki żony a sklepy dla kobiet w Budapeszcie ogromnie kuszą, oj kuszą. W rezultacie biedak zadłużył się wśród różnych dyplomatów zagranicznych, także zachodnich. Sprawa się wydała. Doszło do zwołania specjalnego sądu generalskiego, który zdegradował Kostka do szeregowca i wyrzucił z wojska.
 
Między ludźmi ze scharakteryzowanej wyżej grupy, a Zielińskim i jego poplecznikami, dochodziło do różnych konfliktów i napięć. Część z tej grupy wyraźnie nie znosiła prożydowskiego fanatyzmu, jakim odznaczał się sam Zieliński, jego związków z lobby żydowskim na Węgrzech. Sekretarz organizacji partyjnej Staszek Trębicki opowiedział mi kiedyś, jak ktoś ze wspomnianego lobby żydowskiego zaczął Zielińskiemu coś mówić w zaufaniu na temat drażliwych spraw żydowskich przy Trębickim. I w tej chwili Trębicki uchwycił ostrzegawcze mrugnięcie okiem Zielińskiego, ostrzegające żydowskiego komunistę przed polskim współuczestnikiem rozmowy. Główna część konfliktów przedstawicieli tej grupy z Zielińskim wynikała z odmienności ocen sytuacji na Węgrzech. Zieliński, w sytuacji dominacji „żydokomuny” na Węgrzech, dopiero w tym kraju czuł się jak u siebie w domu. W tym czasie środowiska patriotyczne na Węgrzech nie miały dosłownie nic do powiedzenia, począwszy od totalnego zdominowania aparatu partyjnego w Budapeszcie przez żydowskich komunistów. (Niektórzy Węgrzy złośliwie nazywali Budapeszt „Judapesztem”!). Zieliński stał się więc apologetą Węgier, tak zdominowanych i ostro polemizował z wszelkimi wystąpieniami, pokazującymi bardziej wyważony obraz sytuacji Węgier, czy krytykującymi węgierskich towarzyszy za wyraźnie złą wole w kontaktach z Polską w różnych dziedzinach. A tej złej woli wówczas nie brakowało. Szczególnie obruszał się na nielojalne i wręcz szalbiercze zachowania niektórych węgierskich urzędników konsul Czerwiński, który miał aż za dużo ciągłych konfliktów z węgierskimi oficjelami. Panegirycznym osądom na temat Węgier Panegirycznym osądom na temat Węgier wyraźnie przeciwstawiał się również i szef działu ekonomicznego I sekretarz Ambasady Kłosiewicz, który również zauważał w swym dziale różne próby kiwania Polaków w sprawach gospodarczych przez niektórych węgierskich partnerów.
 
A propos Kłosiewicza, muszę tu opowiedzieć historię pewnego incydentu. W pewnym momencie, latem 1972 r., przyjechał do Budapesztu z oficjalną wizytą Ryszard Frelak, ówczesny kierownik wydziału zagranicznego KC PZPR. Zieliński i Hanuszek natychmiast zabrali go na tydzień nad Balaton, by ustrzec się przed jego pogadaniem ze mną, po starej instytutowej znajomości. Napompowali tam nad Balatonem Frelka wieściami o rzekomych histeryczno-ekstremistycznych zachowaniach niektórych pracowników Ambasady, w tym i mnie. W efekcie Frelek zaczął swe spotkanie w Ambasadzie od wyrażenia niepokoju przed jakimiś zadrażnieniami stosunków z węgierskimi towarzyszami. Byłem całkowicie skonsternowany i przygnębiony, widząc, jak „ustawiono” Frelka. I wtedy niespodziewanie w sukurs przybył Kłosiewicz, z którym nie miałem żadnych bliższych kontaktów w odróżnieniu od jego następcy Grzymka. Kłosiewicz nie znosił Zielińskiego z jakichś powodów, a miał swoje mocne wsparcie w kraju. Nie chcąc, by Zieliński zatriumfował na zebraniu, Kłosiewicz zdecydowanie podważył oskarżenia o to, że ktoś z nas zadrażnia stosunki z Węgrami. Natychmiast mocno go poparłem wraz z Tarnowskim i chyba z Czerwińskim. Intryga Zielińskiego spaliła więc na panewce. Nie udało mi się jednak osiągnąć porozmawiania sam na sam z Frelkiem. Ten ostatni, wraz z awansami w aparacie partyjnym, wyraźnie zatracił jakiekolwiek bardziej ludzkie cechy z czasów dyrektorowania Instytutem Spraw Międzynarodowych.
 
Najzajadlejszym chyba wrogiem Zielińskiego w Ambasadzie, niestety mającym zbyt małe przebicie z powodu niskiego stopnia dyplomatycznego (II sekretarza) był attache prasowy Zenon Tarnowski. Ten bardzo inteligentny hungarysta znał Zielińskiego jak zły grosz. Miał, na swoje nieszczęście, możliwość dokładnego poznania pana radcy z dziesięć lat przedtem podczas innej kadencji dyplomatycznej w Budapeszcie. Wtedy Zieliński był zastępcą ambasadora Kiljańczyka, tak jak on tylko po maturze. Większość pracowników Ambasady składała się z ludzi bez wyższego wykształcenia, podobnie jak Kiljańczyk i Zieliński. Były tam jednak dwie osoby po studiach hungarystycznych: Tarnowski i Żymierski. I tymi właśnie osobami panowie Kiljańczyk i Żymierski wciąż pomiatali, jakby odreagowując swoje kompleksy z wykształceniem. Obu hungarystów posyłali na przykład na portiernię, by zamiast portierów odbierali węgierskie telefony. Poza tymi ansami z przeszłości, Tarnowski miał aż nadto wiele powodów do uskarżania się na aktualne „zagrania” Zielińskiego. Tarnowski ciągle trafiał w prasie węgierskiej na różne złośliwe przycinki pod adresem Polski i Polaków, czasami nawet na spore pamflety. Wszystko to wychodziło w Większości ze środowisk tzw. węgierskiej żydokomuny. Zieliński bardzo skutecznie potrafił blokować próby informowania MSZ na ten temat przez Tarnowskiego. Z Tarnowskim dogadywaliśmy się znakomicie, choć bezskutecznie próbował namówić mnie do wejścia do PZPR (był pewien czas członkiem miejscowej egzekutywy). Ogromnie lubiłem jego świetne poczucie humoru i lubiliśmy się wzajemnie przekomarzać w dość knajackim stylu. Ja wołałem: „W restauracji Europa Zenek Tarnowski dostał kopa”. Zenek odwdzięczał mi się wierszydłem : „Tysiąc słoni nogą tupie. My Nowaka . mamy w d.” Swoje złośliwe wierszyki szczególnie chętnie nagłaśnialiśmy przy maszynistce, ładnej i dowcipnej żonie Kłosiewicza, absolutnym przeciwstawieniu swego dość nadętego męża. Ktoś kiedyś opowiadał, jak to widział Kłosiewicza w garniturze i krawacie na plaży obok wszystkich innych w strojach plażowych. Tak po urzędniczemu „trzymał fason”!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz